"Falcon i Zimowy żołnierz", czyli niech żyje Kapitan Ameryka – recenzja finału serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
23 kwietnia 2021, 20:10
"Falcon i Zimowy żołnierz" (Fot. Marvel/Disney+)
Dziedzictwo Kapitana Ameryki to ciężkie brzemię – finał "Falcona i Zimowego żołnierza" miał dać odpowiedź, czy ktokolwiek da radę je udźwignąć. Czy to się udało? Uwaga na spoilery!
Dziedzictwo Kapitana Ameryki to ciężkie brzemię – finał "Falcona i Zimowego żołnierza" miał dać odpowiedź, czy ktokolwiek da radę je udźwignąć. Czy to się udało? Uwaga na spoilery!
Od samego początku swojego krótkiego sezonu, "Falcon i Zimowy żołnierz" wyglądał na serial, który nie eksperymentując z formą i treścią, chce być po prostu telewizyjnym odpowiednikiem jakościowego produktu, jaki Marvel od lat dostarcza na ekrany kin. Nie zaskakiwało więc szczególnie, gdy historia podążała w wyraźnie nakreślonym kierunku, a twórcy jasno dawali do zrozumienia, które wątki są dla nich szczególnie istotne, a które trochę mniej. Powody do narzekania? Pewnie że były, ale ginęły wśród serialowych atrakcji.
Falcon i Zimowy żołnierz – kolejny finał pełen akcji
Zresztą przymknąć na nie oko było tym łatwiej, że produkcja Disney+ nie zadowalała się pójściem po linii najmniejszego oporu, wysuwając na pierwszy plan problematyczne kwestie oraz obudowując je szczyptą emocji i dawką adrenaliny. Kulminację tego mieliśmy przed tygodniem, gdy w naprawdę świetnym przedostatnim odcinku sezonu Sam (Anthony Mackie) mierzył się z mrocznym dziedzictwem dalekiej od superbohaterskich ideałów Ameryki. Wystarczyło to jeszcze tylko spiąć zgrabnym finałem i kolejny sukces stałby się faktem. To jak, udało się?
Moim zdaniem nie do końca. Problemów z finałowym "One World, One People" mam kilka, choć warto najpierw zaznaczyć, że w gruncie rzeczy niczym mnie ten odcinek nie zaskoczył. Przeciwnie, był to tak typowy ostatni akt marvelowskiej fabuły, jak to tylko możliwe, a że kilka ich widziałem, to trudno o zdziwienie. O pewnym rozczarowaniu może być już jednak mowa, nawet jeśli uznać cały serial wyłącznie za genezę nowego Kapitana Ameryki, która koniec końców dopięła swego – tarcza trafiła do właściwej osoby. No to skoro się udało, to na co tu narzekać?
A choćby na to, że o ile dotąd twórcy "Falcona i Zimowego żołnierza" nieźle radzili sobie z wyważaniem mniej i bardziej poważnych aspektów serialu, tak w ostatniej godzinie wykazali się w tym względzie poważnym brakiem gracji. Nie, wcale nie mam na myśli przesytu akcji, która zajęła większość odcinka, bo to było do przewidzenia. Raczej całą resztę, wypełniającą czas między lotniczymi popisami Sama i przyziemną akrobatyką w wykonaniu Bucky'ego (Sebastian Stan) i pozostałych.
W tych chwilach oddechu okazywało się bowiem, że wszystko, co serial miał nam do powiedzenia, padło w znacznie lepszej formie już wcześniej. Teraz widzieliśmy już tylko konsekwencje i nie był to widok, jakiego się spodziewałem. Ba, nie był nawet na tyle przyzwoity, co Sam podczas swojego premierowego występu w roli Kapitana (mniejsza o umiejętności, mam nadzieję, że nad jego kostiumem ktoś jeszcze popracuje).
Falcon i Zimowy żołnierz — nowy Kapitan Ameryka
Niestety, triumfalny okrzyk w stylu "umarł (?) Kapitan, niech żyje Kapitan!", choć bardzo by tu pasował, to im dłużej trwał odcinek, tym bardziej się ode mnie oddalał. Po uraczeniu widzów kilkoma standardowymi sekwencjami z różnymi kombinacjami walczących (najlepszy moment z Samem i helikopterem nie przebija akcji z premiery) "Falcon i Zimowy żołnierz" przeszedł bowiem w końcu do wyjaśnień. I tu zaczęły się schody.
Już scena starcia Sama z Karli (Erin Kellyman) mogła wzbudzić wątpliwości. Owszem, rozumiałem motywacje bohatera odmawiającego walki, ale większość z nich musiałem sobie sam dopowiedzieć. Wszystko dlatego, że twórcom ani przez moment nie udało się sprawić, że grupa Flag Smashers i ich przywódczyni staliby się przekonujący w swoich złowrogich działaniach. Niby wiedzieliśmy, że stoi za nimi jakiś wyższy cel, ale jaki on dokładnie był? Pewnie ważny, skoro Sam trwał w szlachetnej postawie do samego końca, tylko że to nie powinno być wytłumaczeniem.
W porządku jednak, to się zdarza. Nie pierwszy i nie ostatni raz, gdy marvelowski drugi plan wypada blado. Ważne, żeby główny bohater lśnił nieskazitelnie na jego tle i… taki z pewnością był plan, gdy Sam w blasku kamer i flaszy wytykał senatorom ich czarno-białe spojrzenie na skomplikowane problemy świata. Jasne, doszedł do rozsądnych wniosków, ale postawienie sprawy w tak dosadny sposób świadczy nie o twórczej odwadze, lecz zwyczajnym lenistwie. Napisanie paru sztucznych zdań i surowe spojrzenie Anthony'ego Mackiego miało udźwignąć temat, który wcześniej totalnie zmarginalizowano? To nie miało prawa wypalić i się oczywiście nie udało, przy okazji wyrządzając niedźwiedzią przysługę samemu bohaterowi.
Falcon i Zimowy żołnierz to niespełnione obietnice
Takie wyjście przestaje jednak dziwić, gdy weźmiemy pod lupę pozostałych bohaterów serialu, bo trudno szukać tu postaci, z którą twórcy w stu procentach sobie poradzili. Bucky został okrutnie zmarginalizowany, na rozwiązanie swoich emocjonalnych problemów otrzymując w finale jedną mocno okrojoną scenę (z Yorim, którego syna w przeszłości zamordował) oraz dowód na skutecznie zakończoną terapię. Brakowało tylko wystawienia rachunku. Po tym, jak wcześniej tyle się mówiło na temat konsekwencji działań bohatera jako Zimowego żołnierza, tutaj wyraźnie zabrakło jej samym twórcom.
Ale to nie koniec. John Walker (Wyatt Russell) wrócił na finał i chyba nie do końca wiedziano, jaką ma w nim pełnić rolę, co skończyło się czymś pomiędzy opętanym żądzą zemsty czarnym charakterem, a skomplikowanym antybohaterem. Powiecie, że właśnie taki był cel, ale problem w tym, że brak jakiejkolwiek konsekwencji czyni tę postać bardziej groteskową niż intrygującą. A już na pewno skutecznie wymazuje dobrze naszkicowane we wcześniejszych odcinkach wewnętrzne problemy Walkera, które mogły uczynić z niego jedną z ciekawszych osobowości w całym uniwersum.
Inna sprawa, że on przez jakiś czas prezentował się nieźle, czego nijak nie da się powiedzieć o Sharon Carter (Emily VanCamp). Zdemaskowanie jej jako tajemniczego Power Brokera nie dość, że nieporadnie napisane, wyglądało na zrobione z braku laku. Oczywiście w przyszłości może się okazać świetnym posunięciem, ale patrząc tylko z perspektywy serialu, czy taki ruch ma jakiekolwiek fabularne znaczenie? No nie, Sharon to kolejna postać, której motywacje nie przekonują, a ona sama jest pionkiem z innej rozgrywki. Taki Baron Zemo (Daniel Brühl) dostał przynajmniej scenę tańca!
Wspominam go zresztą nie bez powodu, bo to idealny przykład na to, jak "Falcon i Zimowy żołnierz" okazał się ostatecznie serialem, który nie spełnił wielu ze składanych obietnic. Mając w rękach mnóstwo atutów i dostrzegając tkwiący w nich potencjał, twórcy nie potrafili go z nich do końca wydobyć, albo zatrzymując się w pół drogi, albo obierając najprostszą możliwą ścieżkę. W efekcie nawet tak udane wątki jak Isaiaha Bradleya (Carl Lumbly) doszły do ściany, pozostawiając lekkie poczucie niedosytu.
Nadchodzi Kapitan Ameryka i Zimowy żołnierz?
Czy to jednak na pewno powód do narzekania na cały serial? Nie, bo omawiając marvelowskie produkcje, zawsze trzeba brać pod uwagę szerszy kontekst, w którym te nienaruszalnie tkwią. "Falcon i Zimowy żołnierz" był w znacznie większym stopniu osadzony w uniwersum niż "WandaVision" i pozostałe po finale ruchome elementy tylko to potwierdzają. Napisana na nowo rola Sharon Carter, John Walker jako U.S. Agent, wprowadzenie do gry niejakiej Val (Julia Louis-Dreyfus), a nade wszystko wybór nowego roli Kapitana Ameryki – dla MCU ma to wszystko niebagatelne znaczenie i fakt, że nie spina się w idealnie spójną i wciągającą serialową fabułę, traci przy tym na istotności.
Można się na takie podejście zżymać, zwłaszcza pamiętając, że poprzednia produkcja Marvela w Disney+ potrafiła lepiej podejść do telewizyjnego formatu, ale warto zachować w krytykowaniu umiar. Bo odcinkowa opowieść o Falconie i Zimowym żołnierzu miała swoje momenty i mocne strony, utrzymując się zawsze na co najmniej przyzwoitym poziomie. Na więcej może nie starczyło twórcom umiejętności, może czasu, a może byt krępowały ich odgórne ograniczenia – tak czy inaczej, swoje zadanie wykonali. A nam pozostaje tylko czekać na ciąg dalszy, bo ten, czy to formie "Kapitana Ameryki i Zimowego żołnierza", czy innej, bez wątpienia nadejdzie.