"Witamy na odludziu" to historia, która łączy śmiech ze łzami — rozmawiamy z obsadą norweskiego serialu HBO
Mateusz Piesowicz
21 kwietnia 2021, 17:03
"Witamy na odludziu" (Fot. HBO)
Wyjątkowi ludzie, niezwykłe miejsce i atmosfera – to składniki czyniące "Witamy na odludziu" serialem innym od wszystkich. Czemu warto go oglądać, zapytaliśmy występujących tam aktorów.
Wyjątkowi ludzie, niezwykłe miejsce i atmosfera – to składniki czyniące "Witamy na odludziu" serialem innym od wszystkich. Czemu warto go oglądać, zapytaliśmy występujących tam aktorów.
"Witamy na odludziu", czyli norweski serial, którego 8 odcinków jest dostępne na HBO GO, można śmiało uznać za jedną z lepszych telewizyjnych niespodzianek tego roku. Osadzona w małym miasteczku na północy Norwegii historia grupy oryginałów, choć wyraźnie czerpiąca inspiracje choćby z twórczości braci Coen, wymyka się prostym klasyfikacjom, łącząc w sobie absurdalny humor z zaskakująco ludzkimi sprawami. I ta mieszanka świetnie się sprawdza!
Witamy na odludziu to historia o smutnych ludziach
Dlaczego tak jest, rozmawialiśmy w grupie kilku dziennikarzy z trójką serialowych aktorów: Tobiasem Santelmannem wcielającym się w Finna, Marie Blokhus grającą jego żonę Siri i Stigiem Henrikiem Hoffem, czyli Bilzim. Wszyscy znajdują się w centrum opowieści, którą początkowo można uznać za pokręconą czarną komedię, ale im dalej się w nią zagłębiamy, tym więcej widać w niej różnych odcieni, a śmiech wcale nie okazuje się dominującym odczuciem towarzyszącym widzom podczas seansu.
– W scenariuszu urzekło mnie, że wszystkie postaci zostały obdarzone wielkim sercem. Każdy chce tutaj dobrze, ale zawsze coś staje mu na drodze. Łatwo się z takimi bohaterami utożsamić, ich historie są poruszające. Przez to "Witamy na odludziu" nie jest dla mnie komedią, mimo że jest tam trochę humoru. Jak w życiu, które jest ciężkie, ale bywa też zabawne i nawet gdy stanie się coś bardzo złego, w końcu ludzie zaczynają z tego żartować, bo to ich sposób na przetrwanie – mówi Tobias Santelmann.
To połączenie dramatu z komedią staje się szybko znakiem rozpoznawczym produkcji HBO, która za maską ekscentryzmu widocznego u praktycznie każdego serialowego bohatera, skrywa znacznie bardziej skomplikowane charaktery. Jak tłumaczył również pochodzący z dalekiej północy Stig Henrik Hoff, taka postawa jest całkiem typowa dla Norwegów.
– Uważam, że w Norwegii jesteśmy bardzo melancholijni i to jest w nas prawdziwe. Lubię smutnych ludzi wyciągających na zewnątrz swoje problemy, podejmujących fatalne decyzje, jednocześnie zabawnych i tragicznych – przyznał aktor.
Pytanie tylko, czy w takich realiach odnajdą się widzowie? "Witamy na odludziu" to w końcu tak specyficzna historia, że dezorientacja oglądającego oderwanego od gatunkowych schematów i znajomych rozwiązań może być spora, szczególnie jeśli spodziewa się czegoś bardziej w stylu typowych skandynawskich produkcji.
– Myślę, że to oderwanie jest tylko pozorne. Tak naprawdę ludzie wszędzie są podobni, potrzebują kontaktu z innymi, nieważne czy to w małym miasteczku na północy Norwegii, czy gdziekolwiek indziej. Uchwycona w serialu samotność, ale i swego rodzaju wrażliwość powinny dotrzeć do każdego, niezależnie od tego, jak dziwna to historia i skąd pochodzi widz – wyjaśnia Marie Blokhus.
Witamy na odludziu, czyli miasteczkowe problemy
Uniwersalność serialowej historii w nieoczywisty sposób wynika również z miejsca, w którym toczy się akcja. Utmark, jak każde położone na uboczu serialowe czy filmowe miasteczko, tworzy niewielka, dobrze się znająca społeczność, w której nietrudno o dziwaków. Tytułowe odludzie, choć na pierwszy rzut oka wygląda na kompletnie oderwane od rzeczywistości, tak naprawdę ma jednak w sobie coś znajomego.
– Utmark to fikcyjne miasto, ale w Norwegii istnieją podobne miejsca. Sam dorastałem w jednym z nich i myślę, że one czynią świat mniejszym. Niczego nie da się tam ukryć, więc gdy pojawia się ktoś z zewnątrz, wszyscy zaraz o tym wiedzą, a miejscowe konflikty nie ograniczają się tylko do zwaśnionych stron, lecz dotykają wszystkich. Coś dzieje się jednej osobie i nagle zaangażowana jest cała społeczność – tłumaczy Santelmann.
Z takiego rodzaju efektem domina mamy do czynienia w serialu, którego fabuła napędzana jest kolejnymi mniej czy bardziej przypadkowymi zdarzeniami, w jakimś stopniu dotyczącymi każdego z wielu mieszkańców Utmark. A że ci są dalecy od doskonałości, ich próby naprawy sytuacji rzadko przynoszą coś dobrego. Bilzi chociażby, rozwiązujący każdy spór z pozycji siły, kompletnie nie dostrzega, że swoim zachowaniem tylko wszystko pogarsza i odsuwa od siebie ludzi.
– Problemem Bilziego jest jego mroczna strona. On nie posiada pewnego wewnętrznego filtra, który mają inni. Jest przedstawicielem typowo męskiej siły, a przy tym jest bardzo bezpośredni, mówi bez ogródek wszystko, co w nim siedzi. A jeśli nie może mówić, to uderza. Może w ten sposób kontrolować naturę, z którą czuje się dobrze, ale z ludźmi już sobie nie radzi. Nie potrafi się komunikować i przyznać, że jest po prostu smutnym gościem – opisuje swojego bohatera Hoff.
Nic dziwnego, że w takich okolicznościach często znacznie bardziej dojrzałe od dorosłych okazują się dzieci. Jak 12-letnia Marin (Alma Günther), córka Finna i Siri, która wydaje się o wiele lepiej rozumieć problemy swoich rodziców niż oni sami, ale niestety nie jest w stanie ich samodzielnie rozwiązać. Tylko czy dorośli jej w tym pomogą?
– Siri nie bierze pod uwagę, że córka jej potrzebuje. Szuka zewnętrznych rozwiązań, licząc, że da się w ten sposób wszystko poukładać i nie dostrzegając, że problem tkwi w niej samej. Dopiero gdy to zrozumie, będzie mogła znaleźć wewnętrzny spokój, naprawiając również relacje z Marin – mówi Marie Blokhus.
Witamy na odludziu łączy niepasujące elementy
Wszystko to układa się w obraz lekko absurdalnego dramatu obyczajowego, jakich sporo we współczesnej telewizji, ale czy "Witamy na odludziu" rzeczywiście można z nimi porównać? Nie do końca, bo serial ma mnóstwo wyróżników, sięgając choćby do lapońskich tradycji za sprawą Bilziego.
– Pochodzenie, tożsamość i wierzenia mają dla Bilziego ogromne znaczenie. Jestem Skandynawem z domieszką fińskiej krwi, ale nie mówię w języku saami i miesiące zajęło mi, by tylko zacząć właściwie brzmieć. Nie rozumiałem oczywiście ani słowa z tego, co mówię. A do tego doszła jeszcze nauka joikowania [rodzaj ludowego śpiewu Saamów – MP], czyli sposobu na wyrażenie tożsamości człowieka poprzez dźwięki – opowiada o pracy nad postacią Hoff.
Aż dziw bierze, że nad tym wszystkim nie czuwał ktoś rzeczywiście pochodzący z tamtych rejonów, lecz iście międzynarodowa, choć wywodząca się ze wspólnego kręgu kulturowego ekipa. Scenarzystą serialu jest bowiem Duńczyk Kim Fupz Aakeson, a całość wyreżyserował Islandczyk, Dagur Kári.
Pracę z tym ostatnim bez wyjątków chwalili sobie wszyscy nasi rozmówcy, doceniając, jak twórca m.in. filmu "Zakochani widzą słonie" potrafił odnaleźć równowagę między cierpieniem i humorem oraz połączyć w całość niepasujące do siebie elementy.
– Praca z Dagurem Kárim była szczególnym doświadczeniem. To bardzo cichy człowiek, introwertyk, który ma w sobie swego rodzaju muzykalność, może dlatego, że często sam tworzył muzykę do swoich filmów. Wniósł to na plan, tworząc niezwykłą atmosferę. Nie mówił za dużo, właściwie prawie nic nie mówił, ale gdy już się odezwał, to był bardzo konkretny. Nie poznałem wcześniej reżysera, który potrafił wszystko przekazać jednym zdaniem – wspomina Tobias Santelmann.
Kończąc, wcielający się w Finna aktor dodał, że tuż przed rozmowami z dziennikarzami obejrzał po raz pierwszy serial w całości. Wspominając doskonałą atmosferę na planie, miał obawy, że tej nie uda się oddać na ekranie i "Witamy na odludziu" okaże się kolejną produkcją, przy której świetnie się pracowało, ale znacznie gorzej oglądało efekt tej pracy na ekranie. "To nie ten przypadek" – powiedział, a nam wypada się tylko zgodzić.