"Shameless" zasługiwało na inny koniec, ale dawno straciło na niego szansę – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
14 kwietnia 2021, 19:50
"Shameless" (Fot. Showtime)
Dziesięć lat z Gallagherami i wystarczy. "Shameless" pożegnało się z widzami, a choć finał miał momenty, nie mógł naprawić wielu błędów, które popełniono w serialu wcześniej. Spoilery!
Dziesięć lat z Gallagherami i wystarczy. "Shameless" pożegnało się z widzami, a choć finał miał momenty, nie mógł naprawić wielu błędów, które popełniono w serialu wcześniej. Spoilery!
Zakończenie emitowanego od dziesięciu lat serialu – to brzmi poważnie, prawda? Dekada spędzona z jakąkolwiek historią to szmat czasu, a gdy mowa o opowieści, w której nigdy nie było nic ważniejszego od jej bohaterów, emocje przy rozstaniu są w pełni uzasadnione. A przynajmniej być powinny. Problem w tym, że z "Shameless" wyparowały one już dawno temu i oczekiwanie, że ostatni odcinek serialu rozbudzi je w godzinę na nowo, byłoby skrajną naiwnością.
Shameless – koniec serialu jak ostatnie sezony
Wychodzi na to, że jestem zbyt łatwowierny, bo jakaś mała część mnie liczyła, że jednak stanie się cud. Są zresztą na tę łatwowierność dowody, bo zaledwie kilka miesięcy temu, gdy nie ukrywałem rozczarowania premierą 11. sezonu, mimo wszystko stwierdziłem, że emocji i przynajmniej paru wzruszeń w ostatnich odcinkach serialu stacji Showtime brakować nie powinno. Na swoją obronę mam tylko tyle, że uzbrojony w lata doświadczeń z Gallagherami widziałem już nieraz, jak ci na przekór scenariuszowym słabościom potrafili wykrzesać z "Shameless" trochę szczerych uczuć. Czemu teraz, na sam koniec, miałoby się im znów nie udać?
Jak widać po "Father Frank, Full of Grace", nie doceniłem możliwości twórców. Ci, na czele z showrunnerem Johnem Wellsem, dokonali bowiem na przestrzeni finałowego sezonu rzeczy sporego kalibru, sprawiając, że w kilkanaście tygodni wyparowały wszelkie ślady mojego zaangażowania w losy bohaterów, które śledziłem od dekady. Nie jest to może sytuacja szokująca, bo mniej czy bardziej narzekam na "Shameless" od paru lat, ale serialowa historia wciąż mnie przy tym w jakiś sposób obchodziła. Jej zakończenie? Ani trochę.
A co w tym wszystkim najgorsze, to że oglądając finałowy odcinek, wcale nie miałem wrażenia, że to jakaś spektakularna wpadka przebijająca wszystko, co twórcy nawywijali do tej pory. Przeciwnie, raczej odczuwałem ponurą satysfakcję, bo zakończenie serialu pasowało idealnie do obranego przez niego wcześniej (jeszcze przed odejściem Fiony, ale to oczywiście wszystko spotęgowało) kierunku, czyli totalnej nijakości. Dobiliśmy do brzegu, zadanie wykonane, wreszcie można się rozejść.
Finał Shameless skoncentrował się na Franku
Powiedzieć, że to nie powinno tak wyglądać, to nic nie powiedzieć. Różne zakończenia seriali widziałem, niektóre dokładnie przemyślane, inne niekoniecznie, ale zazwyczaj nawet za złym rozwiązaniem stała jakaś myśl. W przypadku "Shameless" owszem, ta myśl była, ale starczyło jej tylko na Franka (William H. Macy był doskonały do ostatniej chwili), który jako jedyny doczekał się sensownego zamknięcia swojej historii. Co swoją drogą jest bardzo przewrotne, pamiętając, jak bardzo oderwane od reszty serialu bywały często jego wątki.
W 11. sezonie sytuacja zmieniła się diametralnie, bo choć Frank oczywiście wciąż funkcjonował trochę z boku, jego pogarszające się z powodu demencji alkoholowej zdrowie jasno wskazywało, dokąd twórcy z nim zmierzają. I w tym miejscu można ich pochwalić, bo stopniowo marniejący i na swój sposób żegnający się z rodziną bohater został całkiem zgrabnie poprowadzony przez ostatnie odcinki, dzięki czemu jego odejście wyglądało na rzeczywiście logiczną konkluzję. Ba, nawet samo pożegnanie wypadło dobrze, rozpoczęte symptomatyczną dla Gallagherów sceną, gdy wszyscy zebrani nad Frankiem przez chwilę zastanawiali się, czy tym razem naprawdę umarł, po czym postanowili zająć się swoimi sprawami. Ot, normalna sytuacja w "Shameless".
Problem w tym, że tego rodzaju dość dobrze przemyślane podejście do tematu (choć nigdy bym nie powiedział, że ze wszystkich rzeczy, które mogły wykończyć Franka, zrobi to akurat COVID), dotyczyło wyłącznie najstarszego Gallaghera. Cała reszta rozsądkowi się wymknęła, albo nie otrzymując absolutnie żadnego zakończenia, albo powtarzając to, co już wiemy i zostając w miejscu, które trudno nazwać satysfakcjonującym.
Finał Shameless, czyli za dużo otwartych zakończeń
W rozmowie z TVLine po finale, Wells stwierdził, że chciał, aby serial zakończył się życiowo, co w jego mniemaniu miało oznaczać zostawienie widzów niepewnych wobec przyszłości bohaterów — bo przecież nikt nie ma pojęcia, co czeka go następnego dnia. Cóż, może jest w tym rozumowaniu pokrętna logika, ale jest też spora luka. Przydałoby się choćby pamiętać o takiej drobnostce, że "Shameless" to serial. Często nadspodziewanie życiowy, ale wciąż serial. Ten natomiast powinien mieć początek, środek i jakiegoś rodzaju koniec. O ile pierwsze dwa bez wątpienia się twórcom udały, o tyle na ostatnim punkcie Wells i reszta scenarzystów spektakularnie poległa.
Nie chodzi mi przy tym rzecz jasna o pozostawianie otwartych furtek i nierozwiązanych wątków – te zastosowane we właściwy sposób mogą być atutem całego serialu. Jednak gdy finałowa konkluzja składa się tylko z nich, pojawia się całkiem rozsądne pytanie: po co właściwie to wszystko? Po co było się emocjonować losami wszystkich bohaterów, skoro na koniec stosowne do okoliczności pożegnanie otrzymał zaledwie jeden z nich i to akurat ten, który przez lata funkcjonował jako atrakcja niemająca wielkiego wpływu na fabularną oś historii?
Powiecie, że to nieprawda, bo przecież udało się zebrać całą rodzinkę na jedną, ostatnią imprezę. Była niespodzianka i trochę emocji przy okazji rocznicy ślubu Iana (Cameron Monaghan) i Mickeya (Noel Fisher). Była fajna rozmowa tego pierwszego z Lipem (Jeremy Allen White) na temat ojcostwa i wskazówki co do dalszych losów pozostałych. Był wreszcie samochód w płomieniach i wspólne śpiewanie "The Way We Get By" na ulicy. Nie za wiele w tym sensu, ale powiedzmy, że oddaje ducha serialu. Ale to przecież o wiele za mało.
Shameless zapomniało o swoich bohaterach
Nie mówimy wszak o zwykłym finale sezonu, którego wydarzenia i tak zostaną tradycyjnie zignorowane na początku następnego. To finisz całego serialu. Dziesięcioletniej podróży, której ostatnie sceny powinny zapaść nam głęboko w pamięć nie tylko wizualnie, ale pod względem emocjonalnym. A przede wszystkim powinny zaoferować coś znaczącego w kwestii rozwoju bohaterów, z którymi żyliśmy razem przez 11 sezonów. Zastanówmy się tymczasem, co takiego właściwie dostaliśmy?
Lip przed tygodniem znalazł się po raz kolejny na dnie, gdy przepadła mu okazja sprzedaży domu za grubą kasę, więc dla ratowania sytuacji pojawił się nie wiadomo skąd sąsiad z niższą ofertą. Gorzka pigułka do przełknięcia, na horyzoncie pewny konflikt z rodzeństwem (przypominam, że mówimy o najważniejszym wątku sezonu, który był wcześniej powodem kilku ostrych awantur), ale co tam. Ian się zgodził, więc pozostali też to jakoś przeżyją, a reszta nie ma już teraz znaczenia. Zwłaszcza że Lip przypomniał sobie, że jednak jest inteligentnym gościem, więc na pewno niedługo stanie na nogach i zacznie podbijać świat, nie ma obaw!
Ian ma o tyle lepiej, że akurat życie sobie w miarę poukładał, ale żeby nie było nudno, to dostał ni stąd, ni zowąd ojcowskiej gorączki. Czy wcześniej była o tym mowa? Skądże! Znalazł się w odcinku czas na bezsensowną kłótnię ze zwolenniczką Trumpa, ale więcej miejsca na poruszenie tak istotnej kwestii, która nigdy dotąd nie wypłynęła? Gdzie tam! Choć muszę przyznać, że takie postawienie sprawy wpisuje się w resztę małżeńskiej historii Iana i Mickeya z tego sezonu, która gdyby potrwała trochę dłużej, to obawiam się, że mogłaby zatrzeć pozytywne wspomnienia nawet po tak cudownej parze jak tych dwóch.
Idźmy dalej. Carla (Ethan Cutkosky) zostawiliśmy, gdy pojawiła się sugestia, że przejmie Alibi od Kevina (Steve Howey) i Vee (Shanola Hampton), by zrobić z niego policyjny bar. Zgadza się dokładnie tak samo, jak uczynienie go jedynym obrońcą uciśnionych w całym Chicago. Debbie (Emma Kenney) konsekwentnie podąża ścieżką, która zrobiła z niej absolutnie najkoszmarniejszą postać w serialu, tym razem rozważając ucieczkę z poznaną w poprzednim odcinku kryminalistką do Teksasu. Jasne, czemu nie? Został jeszcze Liam (Christian Isaiah), z którym twórcy na dobrą sprawę nigdy nie wiedzieli, co zrobić – wytrwali w tym do samego końca, czyniąc go niewiele znaczącym tłem.
O kimś zapomnieliśmy? Ach no tak, jest przecież jeszcze jedna siostra! Zaraz, jak ona miała? Fiona? Tak, tak, Frank coś o niej wspominał na łożu śmierci, odwiedził jej stary bar, a ona sama pojawiła się w jakiejś scenie wyciągniętej z serialowego archiwum! Ale to tyle, bo więcej już nikt o niej nie wspomniał i nawet w liście pożegnalnym ojca jakoś mu umknęła… Ja naprawdę rozumiem, że czasy są trudne i pandemia uniemożliwiła powrót Emmy Rossum choć na chwilę, ale mimo wszystko takie potraktowanie Fiony – głównej bohaterki serialu przez dziewięć sezonów – to po prostu brak szacunku dla widza.
Czy Shameless mogło skończyć się inaczej?
Wady tego finału można by wymieniać jeszcze długo. Brak nie tyle jasnych konkluzji dla bohaterów, co podjęcia jakichkolwiek decyzji odnośnie ich losów. Kompletnie niezrozumiałe motywacje postaci, nawet na przestrzeni tylko tej jednej godziny. Zapominanie o wcześniejszych wydarzeniach, które powinny wszystkich w jakimś stopniu kształtować. Wreszcie nieudolna próba podsumowania kluczowego w serialu motywu rodzicielstwa i jego braku jedną rozmową Lipa z Ianem oraz przemową Franka lewitującego nad miastem na barowym stołku. Wszystko to wyglądało wręcz karykaturalnie, szczególnie przypominając sobie, jakie "Shameless" potrafiło być dawniej.
Nie da się jednak ukryć, że twórcy solidnie sobie zapracowali na takie zakończenie. Problemem nie jest bowiem ani ten, ani poprzedni sezon, ale znacznie dłuższy okres, gdy fabuła nie podążała w żadnym konkretnym kierunku, po prostu trwając i stopniowo zamieniając się w odlotową operę mydlaną.
Brak pomysłu na rozwój postaci, fabularne kręcenie się w kółko, przechylanie się w stronę kuszącej absurdem komedii kosztem bardziej wymagającego dramatu, itd. To wszystko musiało się w końcu odbić czkawką, której nie da się zatuszować, nawet jeśli serial potrafi z siebie jeszcze wykrzesać pojedyncze momenty ekspresji czy po prostu przypomnieć, że da się przy nim dobrze bawić (czego jak czego, ale burzenia czwartej ściany na początku każdego odcinka będzie mi brakować). Zostaje iść za radą Franka i nie marnować czasu na złe chwile, pamiętając o tych dobrych. W całym "Shameless" ich przecież nie brakowało.