Kultowe seriale: "Przyjaciele", czyli ten, od którego nie chcemy mieć przerwy
Kamila Czaja
17 kwietnia 2021, 14:03
"Przyjaciele" (Fot. Warner Bros.)
"Przyjaciele", jeden z absolutnych pewniaków do miana kultowego serialu, trafili na HBO GO. Dlatego i my po raz kolejny wracamy do sitcomu, który potrafi pocieszyć w każdej sytuacji.
"Przyjaciele", jeden z absolutnych pewniaków do miana kultowego serialu, trafili na HBO GO. Dlatego i my po raz kolejny wracamy do sitcomu, który potrafi pocieszyć w każdej sytuacji.
Z okazji pojawienia się "Przyjaciół" na Netfliksie przypominaliśmy sobie najlepsze odcinki serialu. A skoro "Przyjaciele" po kilku jakże długich miesiącach wrócili streamingowo, to przejmują okolicznościowo naszą rubrykę dotyczącą kultowych produkcji. Bo chociaż nie każdy musi lubić "Przyjaciół", trudno zaprzeczyć, że "kultowy" to przymiotnik niebudzący wątpliwości akurat w przypadku tego serialu.
Sitcom emitowany w latach 1994-2004 doczekał się 10 sezonów (236 odcinków – jeśli zestawy "dwuodcinkowe" liczyć jako osobne dwa odcinki) i widowni oscylującej wokół 25 milionów ("najsłabszy" odcinek to nadal ponad 15 milionów, a na drugim biegunie są finał i "The One After the Superbowl", które obejrzało… ponad 50 milionów widzów). A przecież mowa tylko o telewizyjnych premierach na NBC, bez emisji na całym świecie, bez "zajechanych" DVD, bez streamingów "zapętlonych" na ulubionych odcinkach albo przyzwyczajonych już do puszczania całości od początku do końca – i znów od początku.
https://www.youtube.com/watch?v=tOjZAz3XAag
David Crane i Marta Kauffman stworzyli fenomen, którego powtórzyć się nie dało, chociaż seriali o grupie przyjaciół, na dodatek seriali cenionych i nagradzanych, nie brakowało ani wcześniej (jak "Zdrówko!" czy "Kroniki Seinfelda"), ani potem (przykładowo "Jak poznałem waszą matkę" czy "Teoria wielkiego podrywu"). Wiele z nich także ma oddanych fanów, prowokuje do popkulturowych nawiązań, zachęca do powtórek. Ale to "Przyjaciele" są tym powszechnie zrozumiałym punktem odniesienia. Wzorcem sitcomu, w którym ludzie… się przyjaźnią i to w sumie byłoby na tyle.
Przyjaciele – błogosławieństwo i przekleństwo
Nie powtórzyli tego sukcesu Crane i Kauffman, chociaż on ma na koncie między innymi przewrotne "Episodes", a ona – urocze "Grace i Frankie". Nie do końca wyrwali się też z "przyjacielskich" szufladek odtwórcy głównych ról, na dobre i na złe kojarzeni przede wszystkim z tamtym hitem. Jennifer Aniston zagrała w kilku całkiem popularnych filmach, ale na docenianą rolę serialową czekać musiała 15 lat, do "The Morning Show". Jules Cobb grana przez Courteney Cox w "Cougar Town" zapisała się w pamięci widzów, ale przecież nie tak silnie jak Monica Geller. Lisa Kudrow znalazła sobie niszę w serialu internetowym ("Web Therapy"), w wyrazistych rolach drugoplanowych (choćby w "Unbreakable Kimmy Schmidt" czy "Dobrym Miejscu"), ale minęła dekada, zanim doceniono jej, nomen omen, "The Comeback".
Męska część paczki z Central Perku też nie miała łatwo. David Schwimmer dopiero w 2016 roku błysnął zauważoną telewizyjną rolą jako Robert Kardashian w "American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona". Matthew Perry grał w paru niezłych rzeczach, ale co z tego, skoro szybko je kasowano ("Studio 60", "Go On"). A po porażce, jaką okazał się spin-off "Przyjaciół", "Joey", kolejny mocny serialowy występ Matta LaBlanca to rola… Matta LaBlanca w "Episodes". Jednak po zakończeniu tej błyskotliwej przygody aktor wylądował w standardowym sitcomie CBS "Man with a Plan" (skasowanym zresztą po czterech sezonach w 2020 roku).
Trudno powiedzieć, że szóstka aktorska sobie nie radzi, są przecież bardzo obecni na ekranach (i wręcz "nadobecni" w mediach śledzących każdy krok niezapomnianej obsady). Ale "Przyjaciele" ustawili ich na resztę życia nie tylko finansowo (słynne solidarne wynegocjowanie miliona za odcinek), ale też w oczach publiczności, co artystycznie zamknęło parę dróg. Tylko trudno się dziwić widzom, że po oglądanych non stop 10 sezonach wciąż widzą Monicę (Cox), Chandlera (Perry), Rachel (Aniston), Rossa (Schwimmer), Phoebe (Kudrow) i Joeya (LeBlanc), z którymi zdążyli się, no właśnie, zaprzyjaźnić. Wzorcowy sitcom to także wzorce postaci oraz poczucie wśród odbiorców, że skoro najlepsze już było, to po co próbować czegoś innego.
Przyjaciele, czyli suma tekstów i momentów
Mało kto pamięta, ile problemów nękało ekipę, zanim serial wreszcie powstał. Z kolei późniejszy sukces "Przyjaciół" to też zasługa przemyślanych ruchów stacji, jak puszczenie pilota pomiędzy "Szaleję za tobą" a "Kronikami Seinfelda" oraz podkręcenie zainteresowania poprzez emisję całego bloku sitcomów dotyczącego "zaciemnienia" w Nowym Jorku (poza internetem wiele oświetlających kulisy informacji znaleźć można w książce Kelsey Miller "Przyjaciele. Ten o najlepszym serialu na świecie"). Ale odpowiednie "ramówkowe" warunki to jedno – bez pomysłu twórców, konsekwentnie realizowanego, bez tej obsady, tych dialogów i tego wzbudzenia w widzach zaangażowania (by nie rzec: obsesji), fenomenu by nie było.
Fabularny punkt wyjścia wydaje się aż za prosty. Sześcioro dwudziestoparolatków z Nowego Jorku wikła się w prywatne i zawodowe perypetie, ale głównie spędza wspólnie czas w mieszkaniu Moniki lub w pobliskiej kawiarni. W ekipie tworzą się pary, które czasem się rozstają. Młodzi ludzie siedzą, gadają, wpadają w zabawne tarapaty, a potem siedzą, gadają… Nie, nie są "Przyjaciele" serialem, który miałoby się ochotę streszczać większymi narracyjnymi partiami. To raczej serial do omawiania w stylu "a pamiętacie jak…?" albo komentowania codziennych sytuacji w duchu: "o, to zupełnie tak jak X w odcinku Y".
Masa jest scenek i cytatów, które krążą wśród fanów, powtarzane niby do znudzenia, a przecież zupełnie bez znudzenia. Podobnie jak niezmiennie trwają pewne spory (czy mieli przerwę?) oraz przekonywanie się wzajemnie, który bohater jest najfajniejszy (Chandler!) i która para dla siebie stworzona (Monica i Chandler!). A chociaż łatwo byłoby sprowadzić każdą z postaci do paru najbardziej wyrazistych cech, bo to w końcu często sitcomowe schematy, to jednak członkowie paczki mają to coś, co sprawia, że nie wydają się (lub wydają się rzadko) karykaturalni. Dzięki temu nawet trywialne epizody z ich życia ogląda się ze sporą przyjemnością, a historie ważniejsze dla losów postaci – z autentycznym zainteresowaniem.
Przyjaciele, czyli wyjątkowa ekipa na ekranie
Magia tkwi pewnie w doborze aktorów, ale i w idealnym uzupełnianiu się bohaterów. Na każde uwodzicielskie "Jak się masz?" Joeya przypada sarkastyczna ucieczka Chandlera od prawdziwych emocji, szalona wizja Phoebe, sprzątanie Moniki, wpadka Rossa czy miłosny dylemat Rachel. A równocześnie Monica nie jest samą obsesją czystości, Chandler czystym sarkazmem, Joey wyłącznie podrywaczem etc. Śmiejemy się z ich powtarzalnych tekstów i absurdalnych perypetii, ale lubimy ich też niejako ponad tym wszystkim. Za to, że są, i za to, że są wszyscy razem.
Oczywiście nie przeszkadza i fakt, że dostajemy również sporo zapadającego w pamięć drugiego planu. Od pojawiających się i szybko znikających gwiazd w gościnnych rolach (Julia Roberts! George Clooney! Bruce Willis! Reese Witherspoon! Brad Pitt! – można by tak bez końca) po bohaterów, bez których trudno sobie ten serialowy świat wyobrazić, takich jak Gunther (James Michael Tyler), Janice (Maggie Wheeler) czy Mike (Paul Rudd, wyglądający wtedy oczywiście tak samo jak teraz). Lubimy, gdy wracają do "Przyjaciół". I sami kochamy do "Przyjaciół" wracać.
Przy całym uroku poszczególnych pomysłów na sceny, postacie czy teksty to tradycyjny sitcom oparty na niezmienności. A raczej na zmienności tylko takiej, żeby widz się nie znudził i żeby postacie mogły trochę dojrzeć, ale nie za bardzo, bo potrzebujemy poczucia bezpieczeństwa. Iluzja tej niezmienności nie mogła trwać wiecznie ani działać poza znajomą przestrzenią. Nie bez powodu serial kończy się symbolicznym zamknięciem za bohaterami drzwi. Dziesięć lat to jednak i tak sporo, nawet jak na zupełnie inną telewizyjną erę, w której serial powstawał.
Przyjaciele – rasizm, seksizm i inne kontrowersje
Równocześnie trudno dziś pisać o "Przyjaciołach", nie zauważając, że czasy się zmieniły. Pojawienie się produkcji na Netfliksie kilka lat temu pokazało, że młodsze roczniki, owszem, chętnie sięgają po losy nowojorskiej szóstki, ale w tych losach widzą poza uroczymi pogawędkami przy kawie także rasizm, homofobię, transfobię, seksizm… Myślę, że i dozgonnym fanom, którzy pierwszy raz oglądali serial ze dwie dekady temu, a dziś miewają problem ze spojrzeniem na niego bez różowych okularów, nie zaszkodzi namysł nad tym, gdzie byliśmy wtedy, a gdzie jesteśmy (powinniśmy być) dziś w kwestii świadomości, że niektóre elementy "zabawy" wykluczają i krzywdzą.
Czy ta świadomość sprawia, że nie chcę już oglądać ulubionego sitcomu? Nie, ale to nie znaczy, że wszystkie wątki oglądam równie entuzjastycznie. Odkrycie dyskryminujących i pozbawionych wrażliwości elementów odcinka z Bradem Pittem zepsuło mi "The One with the Rumor". A powracające opowieści z traumatycznego dzieciństwa Phoebe jakoś nie wydają mi się już nawet odrobinę zabawne. Trudno, nie ma co zamykać oczu na fakt, że dziś, na szczęście, pewnie teksty czy obsadowe wybory by nie przeszły.
A jednak nadal "Przyjaciele" to serial, do którego się wraca. Ja na przykład wracam do ulubionych odcinków, do najlepszych odsłon pasujących "pod kalendarz", jak odcinki urodzinowe czy świąteczne, do słuchanego w kółko "I'll Be There for You" w czołówce (oraz do przeróbek czołówki, chociaż tę z Hitlerem niech każdy znajdzie i obejrzy sam i na własną odpowiedzialność), a nawet do gadżetów: puzzli, koszulek, kubków… I pewnie nie tylko ja, korzystając z premiery na HBO, znowu sięgnę przynajmniej po wybrane fragmenty serialu, mimo że mam w domu wersję rozszerzoną (uncut).
Przyjaciele – dlaczego wciąż oglądamy ten serial
Ani wątku kontrowersji, ani właściwie żadnego innego nie wyczerpie się w krótkim tekście służącym jedynie podkreśleniu kultowości "Przyjaciół". Trzeba by książkę napisać (zresztą trochę ich powstało). Po z konieczności pobieżnym przywołaniu kilku kwestii powiedzmy sobie więc tylko w skrócie, że nawet jeśli na jakiejś pojedynczej scenie zgrzytamy zębami, to przez resztę odcinka jesteśmy co najmniej usatysfakcjonowani, a czasem wręcz zachwyceni. I że po prostu mało co tak poprawia nastrój jak powrót do "Przyjaciół". I że nawet jeśli zapowiadany przez "odcinek specjalny" to zaledwie dłuższy wywiad – przecież też obejrzymy. Pewnie więcej niż raz.