"The Walking Dead" przedstawia Negana, jakiego nie znacie – recenzja kolejnego finału 10. sezonu
Mateusz Piesowicz
5 kwietnia 2021, 23:00
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Trzeba było na to czekać do samego końca "bonusowej" części sezonu, ale opłacało się – "The Walking Dead" wreszcie opowiedziało mocną i poruszającą historię. Spoilery!
Trzeba było na to czekać do samego końca "bonusowej" części sezonu, ale opłacało się – "The Walking Dead" wreszcie opowiedziało mocną i poruszającą historię. Spoilery!
Charyzmatyczny lider, bezwzględny morderca, pokręcony szaleniec… oto Negan, jakiego pamiętam sprzed niemal dokładnie pięciu lat, gdy po raz pierwszy pojawił się w "The Walking Dead", z miejsca stając się najbarwniejszą serialową postacią. Od tego czasu sporo się jednak zmieniło. Niegdyś wyrazisty czarny charakter zniknął na drugim planie, z rzadka przypominając o swoim istnieniu, w czym nie pomagali twórcy, bezskutecznie starając się nadać mu fabularne znaczenie. Negan wciąż miewał przebłyski niewykorzystanego potencjału, ale coraz więcej w nich było kwiecistych wypowiedzi, a coraz mniej konkretnej treści. Aż do teraz.
The Walking Dead – historia Negana w finale sezonu
"Here's Negan", a więc formalny finał 10. sezonu (a jednocześnie ostatni i najlepszy z serii sześciu dodatkowych odcinków między nim, a kolejną odsłoną serialu), był wreszcie tym, na co od lat czekało wielu widzów. Godziną skupioną niemal wyłącznie na Neganie i sięgającą do jego przeszłości, również tej sprzed apokalipsy, by w końcu we właściwy sposób opowiedzieć jego historię. Historię, której dotąd mogliśmy się tylko domyślać z nielicznych fragmentów, a która zdecydowanie zasługiwała na dokładniejsze poznanie, choćby z powodu ścieżki, jaką obrali twórcy w kwestii tego bohatera, pozwalając mu na stopniowe odkupienie dawnych win.
Tych przypominać nikomu oczywiście nie trzeba, ale gdybyście jednak mieli dziury w pamięci (z doświadczenia wiem, że "The Walking Dead" potrafi takie wywoływać), twórcy zadbali o powtórkę w postaci Maggie (Lauren Cohan). A właściwie jej morderczego spojrzenia, jakim obdarzała Negana za każdym razem, gdy spotykała go chodzącego wolno po Aleksandrii, czemu w sumie trudno się dziwić. Jeszcze trudniej to jednak na dłuższą metę znieść, więc reakcja Carol (Melissa McBride), która postanowiła wyprzedzić nieuchronny konflikt przez wyprowadzkę Negana z dala od reszty, wyglądała całkiem rozsądnie. Rzecz w tym, że on takim rozwiązaniem nie był do końca usatysfakcjonowany.
O ile jednak stary Negan pewnie po prostu wziąłby sprawy w swoje ręce, robiąc użytek z dobrze znanego kija bejsbolowego, ten nowy zaczął rozmyślać. W ten sposób zaczęła się nasza wycieczka w przeszłość, gdy cofając się o kilkanaście lat, poznaliśmy pewnego wuefistę o gorącym temperamencie i jego kochającą żonę, cierpliwie znoszącą kolejne wybryki męża. Sentymentalna podróż przez nudne retrospekcje? Nie tym razem.
The Walking Dead — kim naprawdę jest Negan?
Tym razem doszło bowiem do małego cudu – "The Walking Dead" przestało się kręcić w kółko z wciąż tymi samymi motywami, w zamian sięgając po coś nowego. Co więcej, znalazło się w tym nawet miejsce na trochę kreatywnej narracji, bo całą historię skonstruowano na wzór kilkuwarstwowej matrioszki. Przechodząc z każdej historii do wcześniejszej i cofając się przy tym coraz dalej, mogliśmy więc dokładnie zrozumieć, co popychało Negana do kolejnych decyzji i jak wpływały one na to, kim się stał. Określając zawsze dokładnie czas, twórcy pokazali wprawdzie, że nie za bardzo ufają inteligencji widzów, ale mniejsza z tym. Ważne, że zabawy z chronologią miały cel i wypadły tu naprawdę dobrze.
O resztę zadbali natomiast wykonawcy, czyli Jeffrey Dean Morgan i Hilarie Burton, będący małżeństwem poza ekranem i wcielający się w parę również na nim, gdzie mieliśmy w końcu okazję poznać prawdziwą Lucille. I trzeba przyznać, że była to przyjemność, bo chemię między tą dwójką udało się skutecznie przenieść przed kamerę, dzięki czemu relacja Negana z żoną, choć przedstawiona w błyskawicznym tempie, była autentyczna. A to wcale nie było oczywiste, bo w kilku pokazanych nam kliszach zdołano upchnąć sporo wątków wymagających emocjonalnego umocowania, o które trudno w tak krótkim czasie.
Tu jednak się udało, budując więzi między dwojgiem bohaterów oraz towarzyszące im emocje na krótkich momentach i pojedynczych scenach. Począwszy od wybuchowego charakteru Negana, kiepskiego wypełniania roli męża i zdradzania żony. Przez chorobę Lucille i wspólne życie w świecie po apokalipsie, gdy przyszły przywódca Zbawców (z nimi odcinek łączy postać Laury — tutaj córki doktora) pokazywał swoje lepsze oblicze. Aż po dramatyczną walkę o uratowanie ukochanej i tragiczny, choć wyczekiwany koniec. Wszystko zdołało w jakiś wyrazisty sposób zaistnieć na ekranie, tworząc poruszający obraz człowieka, którego dotąd tylko myśleliśmy, że znamy.
Niespodziewane emocje w finale The Walking Dead
Jasne, niekiedy twórcy trochę przesadzali (scena z "You Are So Beutiful" i zombie Lucille to czysta groteska), ale z drugiej strony, "The Walking Dead" tak często tonęło w ostatnich sezonach w marazmie, że z dwojga złego wolę przesadę w tę stronę. Zwłaszcza że bólu Negana spowodowanego utratą żony nie wciśnięto nam nie wiadomo skąd, lecz wcześniej dobrze obudowano rzadko tu spotykanymi momentami pełnymi życia, składającymi się na obraz człowieka, który przeszedł więcej, niż ktokolwiek powinien.
Zarówno luźniejsze fragmenty (kurtka Negana!), jak i te, w których bohaterów stawiano oko w oko z nieuchronnym losem Lucille, miały swoją wagę, sprawiając ostatecznie, że przemiana jej męża wypadła wiarygodnie. Ten facet rzeczywiście stracił wszystko i coś miało prawo w nim pęknąć – można było pomyśleć, widząc, jak znika ostatnia bariera odgradzająca ciemną stronę natury Negana od przejęcia nad nim kontroli i jak w końcu całkiem poczciwy facet staje się przerażającym mordercą. Wśród wszystkich makabrycznych obrazów, jakich pełno w "The Walking Dead", po dziesięciu sezonach rzadko już trafiają się takie, które rzeczywiście mogłyby zrobić na widzach wrażenie. Przemiana Negana na pewno do nich należy, więc twórcy zasłużyli na szczere gratulacje.
Choć na pewno nie takie, jakie należą się Jeffreyowi Deanowi Morganowi, który już od dawna pozostawał jednym z nielicznych jasnych punktów całego serialu, a teraz dostał wreszcie materiał, na którym mógł pokazać pełnię swego talentu. Czy to w duecie z żoną, czy przedstawiając rozpaczliwe i wątpliwe moralnie próby walki Negana o życie Lucille, czy wreszcie w teraźniejszości, gdy bohater musiał (dosłownie) skonfrontować się z samym sobą — aktor zdołał pokazać różne oblicza swojego bohatera, a każde wypadło równie przekonująco. Podobnie zresztą jak spalenie kija bejsbolowego, będące nie tyle symbolem narodzin nowego Negana, co raczej pogodzenia się starego ze wszystkim, dobrym i złym, co w nim siedzi.
Tak mądrego podejścia do utraty bliskiej osoby, powstającej po tym pustki i prób jej wypełnienia, nie spotyka się w telewizji często. Twórcy "The Walking Dead", choć nieraz opowiadali już tego typu historie, rzadko naprawdę dobrze sobie z nimi radzili. Opowieść o Neganie nie poszła śladami poprzedników, kondensując w godzinie masę emocji, zachowując zdrowy rozsądek w ich przeżywaniu i wreszcie zostawiając widzów z zakończeniem, po którym naprawdę chce się czekać na ciąg dalszy (ostatni sezon startuje w sierpniu). Przynajmniej w kwestii Negana, bo co do reszty, to może jednak lepiej będzie przemilczeć sprawę, tak jak słusznie zrobiono w tym odcinku.