"Sky Rojo" to jeszcze jeden serial z fabryki średniaków — recenzja nowej produkcji twórcy "Domu z papieru"
Marta Wawrzyn
18 marca 2021, 17:32
"Sky Rojo" (Fot. Netflix)
Latynoska miazga? Czysta adrenalina? A gdzie tam. "Sky Rojo" jest jak film, który zrobiłby Quentin Tarantino, gdyby nie potrafił robić filmów. Oceniamy przedpremierowo pierwsze cztery odcinki.
Latynoska miazga? Czysta adrenalina? A gdzie tam. "Sky Rojo" jest jak film, który zrobiłby Quentin Tarantino, gdyby nie potrafił robić filmów. Oceniamy przedpremierowo pierwsze cztery odcinki.
Nowy serial ekipy "Domu z papieru" to niewątpliwie hasło, które potrafi przyciągnąć widzów, zwłaszcza netfliksowych. Álex Pina radzi sobie na międzynarodowej platformie streamingowej lepiej niż wielu amerykańskich twórców, zamieniając w złoto historie, które nie są szczególnie oryginalne, ale wyróżniają się dzięki postaciom z charakterem, mocnym twistom i umiejętnemu eksponowaniu swojej hiszpańskości, wciąż jeszcze stanowiącej pewną odmianę od oglądanej przez nas na co dzień amerykańskiej rzeczywistości. I jego nowy serial, "Sky Rojo", też to wszystko ma. Problem w tym, że oprócz tego oferuje głównie kalki i schematy.
Sky Rojo jest jak najsłabszy film Quentina Tarantino
Cztery odcinki (z ośmiu), które Netflix udostępnił przedpremierowo do recenzji, nie wnoszą do świata popkultury nic nowego, opowiadając jedną z historii jak z filmu Quentina Tarantino. Dosłownie. Poznajemy trzy prostytutki — Coral (Verónica Sánchez), Wendy (Lali Espósito) i Ginę (Yany Prado) — które uciekają z koszmarnego klubu nocnego Las Novias. Po drugiej stronie jest alfons Romeo (Asier Etxeandia) i dwóch jego kolesi, Moises (Miguel Ángel Silvestre) i Christian (Enric Auquer).
Akcja dzieje się na Teneryfie, ale jeśli położenie i wygląd klubu budzi u was pewne skojarzenia, to bingo — bardzo podobnie wygląda Titty Twister z "Od zmierzchu do świtu". Może i byłby to fajny hołd, gdybyśmy dostali jakieś mrugnięcie okiem, jakąś sugestię, że to świadomy cytat i hołd złożony szalonemu horrorowi Roberta Rodrigueza. Późniejsze orgie przemocy i pościgi samochodowe budzą z kolei pewne skojarzenia z "Death Proof" i generalnie kinem grindhouse'owym oraz wcześniejszą twórczością Quentina Tarantino, przy czym nie dorastają mu do pięt.
Ot, podobna zabawa przerysowaną przemocą i czarnym humorem, bez jakiejkolwiek wartości dodanej, bez wciągającej historii, błyskotliwych dialogów, odjechanych pomysłów i smakowitych scen, które chciało się oglądać kilka razy pod rząd, żeby wyłapać wszystkie znaczenia. Ani treść, ani forma "Sky Rojo" niczym specjalnym się nie wyróżnia, a 25-minutowe odcinki (może to po prostu sitcom?) czasem trudno przesiedzieć bez sprawdzania, ile jeszcze zostało do końca.
Kobieca ekipa to główna zaleta serialu Sky Rojo
Na przestrzeni czterech odcinków nie wydarzyło się dosłownie nic, co by mnie zaskoczyło. I nieważne, czy mowa jest o zwrotach akcji i generalnie kwestiach fabularnych, czy o formie, w jakiej są sprzedawane widzowi. To, co myślicie, że za chwilę się wydarzy, faktycznie się dzieje. Tempo akcji niby jest podkręcone, ale trudno się tym ekscytować, wiedząc, co nas czeka za rogiem.
Jedyne, co mnie trzymało przed ekranem poza recenzenckim obowiązkiem, to chemia i energia w kobiecej części obsady (o męskiej trudno powiedzieć coś więcej niż że jest). Sánchez, Espósito i Prado od początku tworzą świetne trio, napędzane przez girl power. A do tego to przyzwoicie napisane bohaterki, z których każda ma nie do końca oczywistą historię: jedna ma tytuł naukowy i dość specyficzny pociąg do prochów, druga została praktycznie sprzedana, trzecia też ma swoją tajemnicę. Sprawy komplikuje też fakt, że dwie z nich nie są Hiszpankami. Aktorki dobrze sobie radzą, uwiarygadniając to, co wymyślili scenarzyści. Ale często nie mają czego grać.
Pewne wątpliwości budzi również pójście w sexploitaiton i brutalną przemoc wobec kobiet, która rzadko znajduje sensowne uzasadnienie fabularne. Jak w "Grze o tron", bohaterki są dręczone i upokarzane na tysiące różnych sposobów po to, by mogły zyskać siłę. Można powiedzieć: taka konwencja. Można też zapytać, czy aby na pewno ostatnie lata niczego nas (i twórców) nie nauczyły w tej materii.
Czy warto obejrzeć serial Netfliksa Sky Rojo
Inna sprawa to pytanie, czy Álex Pina rzeczywiście potrafi bawić się tą szaloną konwencją, którą Tarantino z Rodriguezem podnieśli do rangi oscarowego kina. Scenariusz "Sky Rojo" sprawia wrażenie sklejonego z banałów, głupotek fabularnych i zwykłych kalek. Nie wciąga, nie zaskakuje, niczym się nie wyróżnia. Ot, typowy średniak z fabryki o nazwie Netflix. Serial jest przerysowany, ale niewystarczająco, groteskowy, ale nie w oryginalny sposób, a do tego do bólu przewidywalny.
Widzieliśmy już takie zabawy przemocą, widzieliśmy tak serwowany czarny humor — jedno i drugie w znacznie lepszym wydaniu — i jeśli cokolwiek wyróżnia "Sky Rojo", to chyba tylko potężna dawka słońca i czasem jakiś ciekawy wybór muzyczny. Wszystko to oczywiście da się oglądać, przez większość czasu nawet bez zgrzytania zębami. Ale odpowiedzi na pytanie "po co?" nie potrafię znaleźć.