"My, dzieci z dworca Zoo", czyli reinterpretacja głośnej książki sprzed lat — recenzja niemieckiego serialu
Małgorzata Major
26 lutego 2021, 18:02
"My, dzieci z dworca Zoo" (Fot. Constantin Television Production)
"My, dzieci z dworca Zoo" to wyczekiwany serial zwłaszcza dla fanów głośnej publikacji dziennikarzy "Sterna", czyli Kai Hermann i Horsta Riecka, której bohaterką była Christiane Felscherinow.
"My, dzieci z dworca Zoo" to wyczekiwany serial zwłaszcza dla fanów głośnej publikacji dziennikarzy "Sterna", czyli Kai Hermann i Horsta Riecka, której bohaterką była Christiane Felscherinow.
Książka "My, dzieci z dworca Zoo" po raz pierwszy ukazała się w roku 1978. Do Polski trafiła w 1984. Po raz kolejny zyskała u nas popularność wraz z czwartym wznowieniem, pod koniec lat 90. Dzięki temu następne pokolenie czytało historię dzieciaków żyjących na dworcu Zoo w Berlinie Zachodnim, gdzie ciało było najcenniejszą walutą, za którą można było kupić najbardziej pożądane używki, z H na czele. Heroina zdominowała wówczas życie wielu nastolatków uciekających z domów przed przemocą, ubóstwem, niezrozumieniem. Swoją metę znajdowali na dworcu. Pierwotnie dziennikarze "Sterna" zamierzali porozmawiać z Christiane na temat problemów współczesnej młodzieży, z czasem jednak ich rozmowy skupiły się na losach samej Christiane, która mimowolnie stała się twarzą pokolenia X.
Pomysł, aby na nowo zekranizować historię Christiane (pierwszy był film fabularny z 1981 roku), wydawał się dość ryzykowny, ponieważ Christiane opowiada o wydarzeniach z lat 1975-1977, które pokoleniu obecnych młodych dorosłych mogą wydawać się obce bez znajomości odpowiedniego kontekstu kulturowego i społecznego. W końcu mowa o czasach, gdy dla nastolatków najważniejsze były subkultury. Silna identyfikacja z określoną kulturą muzyczną stanowiła trzon tożsamości każdego dzieciaka pogubionego w codzienności. Jedynym filarem była dla niego chociażby twórczość Davida Bowie. Z tego powodu jednym z głównych bohaterów serialu stał się wizerunek i muzyka tego artysty, będącego także ikoną dla szóstki znajomych wspólnie spędzających czas na dworcu Zoo i w klubie "Sound".
My, dzieci z dworca Zoo — manifest pokolenia X
Niemiecki serial, który od jutra będzie dostępny na HBO GO, jeszcze przed premierą bywał porównywany do "Euforii", ale jednak — mimo podobnej tematyki, czyli problemu uzależnień wśród nastolatków — sporo je różni. Między innymi fakt, że znajomi, których wspomina i opisuje Christiane, nie mieli dostępu do wiedzy na temat używek, detoksu i ucieczki przed nałogiem, jaki posiadają współcześni nastolatkowie. W książce "My, dzieci z dworca Zoo" czuć wyraźnie lata 70., a tym samym beztroskę i nieświadomość, że za chwilę świat opanuje kolejna plaga, czyli HIV i AIDS. Brak wiedzy na temat skutków dzielenia jednej strzykawki do iniekcji był dość powszechny, co dzisiaj byłoby trudne do uwierzenia, gdy mowa o bohaterach takich seriali jak "Euforia", pewnie poruszających się w środowisku cyfrowym.
Christiane (w tej roli Jana McKinnon) poznajemy w niezwykłym dla niej dniu. Dziewczyna wychodzi z domu, wsiada do windy, żeby wydostać się z budynku i tuż po naciśnięciu guzika, winda ma awarię. Christiane wychodzi z tego bez szwanku, mimo że powinna być mocno poturbowana. Uznaje to za cud i znak, że ma sporo szczęścia, które od teraz nazywa "nieśmiertelnością". W szkole zaczyna kolegować się ze Stellą, bardziej doświadczoną od Christiane, jeśli chodzi o eksperymenty z różnymi używkami. Póki co, dla Christiane palenie papierosów Marlboro wydaje się sporym wyczynem. Z czasem poznaje też Babsi i kolegów: Axela, Michi i Benno. Paczka znajomych imprezuje w klubie "Sound", szuka pieniędzy na kolejne dragi i pracuje albo uczy się w przerwach pomiędzy kolejnymi imprezami.
Ośmioodcinkowy serial (widziałam już całość) przedstawia historię Christiane i dzieciaków z dworca Zoo oraz ich krętych życiowych ścieżek. Dziewczyna zaczyna jako niesprawiająca większych problemów uczennica, której jedynym występkiem może być podkradanie od matki jej butów na obcasie. Poza tym uczęszcza do szkoły, przeżywa pierwsze zakochanie i szuka sposobu na wbicie się do paczki Stelli. Wydaje się, że z tej drogi trudno jest zboczyć. Okazuje się jednak, że wręcz przeciwnie — w ciągu dekady można całkowicie wywrócić swoje życie do góry nogami.
Teoretycznie wiemy, że Stella chce poskładać swoją rodzinę w całość i zmusić matkę do leczenia alkoholizmu, Christiane chciałaby, żeby jej rodzice się nie rozstali, Axel ma sporo muzycznych fascynacji i talentów, a Michi i Benno chcą ocalić życie psa Benno. Z czasem jednak priorytety, cele, marzenia gdzieś im umykają i brakuje nawet siły, żeby posprzątać pokój. Obniżają standardy i mieszkają w ruderze coraz mniej przypominającej dom. W tym wszystkim chyba tylko David Bowie i jego muzyka są jeszcze ważne, chociaż nie na tyle, żeby nie odsprzedać biletów na jego koncert, a środków ze sprzedaży nie przeznaczyć na 4,5g H.
My, dzieci z dworca Zoo, czyli euforyczne uniesienia
Obsada serialu jest bardzo mocna i wszyscy młodzi aktorzy radzą sobie świetnie. Poza Janą McKinnon, w serialu występują: Michelangelo Fortuzzi jako Benno, Lea Drinda jako Babsi, Lena Urzendowsky jako Stella, Jeremias Meyer jako Axel oraz Bruno Alexander jako Michi. Dobrze obsadzeni, każdy z innej bajki, świetnie prezentują dworcową młodzież i jej problemy. Poważne zarzuty można mieć do zbytniej dbałości o estetykę ich stylu i licznych outfitów. Kto czytał książkę, ten wie, że życie na dworcu to przede wszystkim brudne ubrania, brudne toalety, brak miejsca do mycia, jedzenia, odpoczynku. Wszystko to wpływa na wygląd i kondycję człowieka. Gdy jednak spoglądamy na bohaterów serialu, mamy wrażenie że urwali się z sesji zdjęciowej jakiegoś modowego czasopisma. W serialu nawet iniekcja wygląda jak estetyczny performens.
Podobnie jest, gdy mowa o wnętrzach, pięknie wystylizowanych na retro przełomu lat 70. i 80. Meblościanki, krzesła, fotele, rośliny doniczkowe idealnie pasują do domów z wczesnych ejtisów. Równie klimatycznie jest we wnętrzach knajp, zakładów pracy czy nocnych klubów. Nieco zbyt klimatycznie jak na miejsca, w których bohaterowie ciągle coś sobie wstrzykują, wymiotują, generalnie — nie panują nad swoją fizjologią. Bez muzyki ten retro serial by nie istniał. Usłyszymy więc największe hity przełomu lat 70. i 80. oraz sporo muzyki Davida Bowie, o którym już wspominałam.
Christiane i jej przyjaciele wydają się kompletnie pogubieni w rzeczywistości. Coraz bardziej desperacko zawierają przyjaźnie, wchodzą w związki, szukają pracy, czasem też powracają na łono rodziny (najczęściej żeby ukraść ostatni wartościowy przedmiot, który wciąż znajduje się w domu). Gdyby szukać podobieństwa do innego serialu powstałego na kanwie publikacji książkowej, to warto wspomnieć szwedzką trylogię autorstwa Jonasa Gardella pt. "Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek". Jest ona skupiona na epidemii AIDS w Szwecji, ale podobnie przedstawia wątki dotyczące sfery płatnych usług seksualnych, a także uzależnień osób zajmujących się sexworkingiem.
My, dzieci z dworca Zoo — dla kogo jest ta historia?
Reżyserem serialu jest Philipp Kadelbach ("SS-GB", "Generation War"), który jest także jednym z jego głównych twórców wraz z Annette Hess ("Weissensee", "Ku'damm 56", "Ku'damm 59"). Hess pełni także obowiązki głównej scenarzystki i producentki kreatywnej. Ten duet postawił na to, aby opowiedzieć znaną poprzednim pokoleniom historię Christiane F., której losy była absolutnym zaprzeczeniem szczęśliwego dzieciństwa (dziewczyna mając 13 lat, sięgnęła po heroinę). Mimo że w serialu opowiada się o latach 70. i 80., to jednak język tej opowieści jest odmienny od tego, jak mówiono o problemie uzależnień, gwałtów, przemocy domowej kilka dekad wcześniej. Postawiono na uwspółcześnienie rozmów nastolatków tak, aby trafić do najmłodszych pokoleń widzów.
Bohaterowie są starsi niż książkowi, przez co możemy uznać, że to "prawie dorośli" (w książce mają około 13-15 lat, a w serialu 16-18). Serial traci więc na mocnym uderzeniu przez "wygładzenie" metryk swoich bohaterów, dodanie im odrobiny dojrzałości. Z pewnością przyciągnie uwagę młodej publiczności, ale osobom, które czytały książkę i oglądały film z 1981 roku, może nie przypaść do gustu z uwagi na zmiany fabularne, zupełnie nową estetykę i sprofilowanie na nowego widza. Takiego, który nie pamięta głośnych debat publicystycznych i recenzji kolejnych wznowień "My, dzieci z dworca Zoo".