"Allen kontra Farrow" to gorzka historia o tym, komu chcemy wierzyć i dlaczego — recenzja dokumentu HBO
Marta Wawrzyn
22 lutego 2021, 15:01
"Allen kontra Farrow" (Fot. HBO)
Na HBO GO debiutuje dziś "Allen kontra Farrow", dokument o jednym z najgłośniejszych skandali w Hollywood. I jest bardzo gorzka pigułka do przełknięcia dla fanów Woody'ego Allena.
Na HBO GO debiutuje dziś "Allen kontra Farrow", dokument o jednym z najgłośniejszych skandali w Hollywood. I jest bardzo gorzka pigułka do przełknięcia dla fanów Woody'ego Allena.
Ostatnie 30 lat spędziłam, wielbiąc Woody'ego Allena. Jego filmy odkryłam chyba jeszcze w podstawówce i z miejsca się zakochałam w tym niskim, niepozornym człowieku, który miał podobne lęki co ja i głośno o nich mówił, często śmiejąc się z samego siebie. Wraz ze mną Woody'ego kochał cały Nowy Jork i większość Europy. Mia Farrow przez cały ten czas walczyła nawet nie o prawdę czy o to, żeby ją usłyszano, tylko o to, aby adoptowana córka jej i Allena, Dylan, która w wieku siedmiu lat opowiedziała jej, jak tata zabrał ją na strych, kazał położyć się na brzuchu i zaczął ją dotykać w intymnych miejscach, miała w miarę normalne życie.
Allen kontra Farrow jest jak kubeł zimnej wody
Cztery godziny (widziałam całość przedpremierowo) z "Allen kontra Farrow", serialem dokumentalnym Kirby'ego Dicka i Amy Ziering ("Niewidzialna wojna", "Mamy to na taśmie") wystarczyły, żeby otworzyły mi się oczy na to, czego widzieć nie chciałam. I nawet nie chodzi o to, że to serial, który przekona każdego, bo prezentuje tak mocne dowody. Tak nie jest i nie będzie w żadnej ze spraw o molestowanie. Mamy słowa jednej strony kontra słowa drugiej strony, a do tego garść faktów, z którymi możemy zrobić, co chcemy. Możemy uwierzyć, możemy uznać, że to za mało, możemy zamknąć oczy i uszy jeszcze mocniej. Możemy zobaczyć manipulację, bo wiadomo, że nie są tu pokazane racje obu stron.
Właściwie trudno w ogóle traktować "Allen kontra Farrow" jako serial w sensie dzieła artystycznego i recenzować go jako takie. To bardziej zapis śledztwa dziennikarskiego i reporterskie nakreślenie całej sytuacji. Wiele szczegółów was zaskoczy, bo uparłszy się, żeby wierzyć Allenowi (a ja chyba nawet w tym momencie chciałabym, żeby stał się jeszcze cud i żeby to wszystko okazało się koszmarnym snem), przez ostatnie 30 lat nie chcieliśmy słuchać o szczegółach. No chyba że tych, które mogłyby wskazywać, iż to rzeczywiście manipulacja, fantazje dziecka, zemsta "kobiety wzgardzonej" itd. Jeśli bardzo zechcecie, znajdziecie je i w tym serialu.
Dla mnie "Allen kontra Farrow" jest przede wszystkim jak kubeł zimnej wody, wylanej na nasze baranie łby, wynoszące celebrytów, wielkich artystów, geniuszy, ludzi uważanych za wybitnych ponad prawo. Autorzy bezlitośnie odsłaniają mechanizmy, które rządzą tym specyficznym światkiem, gdzie nadużycia władzy i pozycji są wręcz niewyobrażalne dla zwykłego zjadacza chleba. Słuchaliśmy o tym dużo, kiedy wychodziły na jaw kolejne historie #MeToo. Ostatnio przestała milczeć Charisma Carpenter, a wraz z nią kolejni aktorzy z "Buffy", którzy albo przełykali złe traktowanie, albo nie chcieli widzieć, co się działo na planie, bo łatwiej było zamknąć się na fakty i dalej być częścią jednego z najlepszych seriali w historii telewizji. Trudno ich o to winić, tak jak trudno winić Scarlett Johansson, Kate Winslet, Cate Blanchett, Penelope Cruz, Evan Rachel Wood i dziesiątki gwiazd i gwiazdeczek, które przez ostatnie lata grały u Allena jak gdyby nigdy nic i odbierały za to Oscary.
Allen kontra Farrow — szczegóły głośnej sprawy
Przeszłości nie zmienimy, własnych błędów nie naprawimy, ale cztery godziny na "Allen kontra Farrow" poświęcić warto, zwłaszcza jeśli wyrobiło się zdanie o sprawie bez znajomości szczegółów. Dokument HBO przedstawia je bardzo dokładnie, począwszy od tego, jak Mia i Woody się poznali, jak założyli niekonwencjonalną rodzinę, dlaczego Mia zawsze chciała mieć gromadkę dzieci i wreszcie jak przybrany tata zakochał się w małej córeczce i najpierw zaczął ją rozpieszczać, a potem…
Same okoliczności adopcji Dylan wystarczą, żeby poczuć, że coś tu jest nie tak, bo Allen od początku nie chciał kolejnego poszkodowanego dziecka z krajów Trzeciego Świata, jakie przygarniała Mia, tylko małą, słodką blondyneczkę. Takich jeżących włos na głowie opowieści, a także koszmarnych świadectw braci Dylan, sąsiadów, przyjaciół rodziny czy śledczych związanych ze sprawą jest w serialu mnóstwo.
Pierwszy odcinek, który już możecie oglądać na HBO GO, to wprowadzenie. Poznacie w nim historię rodziny Mii Farrow i jej znajomości z Allenem, dowiecie się, jak Dylan została ich dzieckiem oraz kiedy pojawiły się pierwsze sygnały, że coś jest nie tak, bo dziewczynka zaczęła uciekać przed tatą. W kolejnych odcinkach twórcy przyglądają się bliżej nie tylko sprawie Dylan, ale także relacji Allena z Soon-Yi, która prawdopodobnie zaczęła się znacznie szybciej, niż oboje twierdzą. Jest też dokładny wgląd w dwie sprawy sądowe — kryminalną i cywilną. Dowiecie się, dlaczego Allen odpowiedział na oskarżenia Mii pozwem o opiekę nad dziećmi i czemu sędzia mu dzieci nie oddał, a kolejne sądy odrzucały apelacje. Z kolei prokurator Frank Maco wyjaśni wam dokładnie, z jakich powodów zdecydował się nie ścigać Allena za molestowanie, choć był przekonany, że mała Dylan mówi prawdę. Są też wywiady z ekspertami i cała masa materiału, który niedowiarkom może pomóc uwierzyć.
Allen kontra Farrow — komu i dlaczego wierzymy
Bo koniec końców do tego sprowadza się ta koszmarna historia: komu wierzymy i dlaczego. Mia Farrow przyznaje, że rozumie, czemu ludzie nie mogli w to uwierzyć. Ona sama na początku nie mogła w to uwierzyć. W końcu to Woody Allen! Facet, który stworzył ekranową personę, z którą łatwo utożsamiać się od pierwszej chwili, a przede wszystkim od razu ją polubić. W końcu kto nie chciałby mieć takiego sympatycznego, neurotycznego, zabawnego kolegi albo chłopaka? A kim on jest w rzeczywistości? Tego nie wiemy. Opieramy się na iluzji. Wierzymy w prawdę ekranu.
I kto chce, dalej będzie wierzyć Allenowi, który już ogłosił, że ten dokument to paszkwil wypakowany kłamstwami. Jego prawnicy i PR-owcy nie od dziś pracują nad strategią obrony przed sądem opinii publicznej. Bo za chwilę się okaże, że 51. film Allena, ten, który ma powstawać w Europie, bo w USA nikt już z nim współpracować nie chce, jednak nie powstanie. A do tego przecież nie wolno dopuścić.
Jednym z wielu aspektów całej sprawy, którą porusza "Allen kontra Farrow", jest kwestia tego, czy będziemy w stanie dalej oglądać filmy Allena. Ciąg dalszy dyskusji o tym, czy da się oddzielić sztukę od osoby artysty. I znów, każdy powie co innego. Za chwilę pojawią się przykłady wielkich ludzi z historii, którzy nie najlepiej się prowadzili (w serialu jest wymieniony m.in. Pablo Picasso), a jednak ich nie wykreśliliśmy. Nie wiem zresztą, czy sama kiedyś nie wrócę do "Annie Hall", bo z nią najciężej jest się pożegnać. Ale montaż scen z filmów Allena — w tym cudownego, błyskotliwego "Manhattanu" — w których postacie starszych panów wiążą się z nastolatkami, wystarczył, żeby mi obrzydzić jego twórczość na bardzo długo.
To wszystko było przez lata przed naszymi oczami. Nie widzieliśmy, bo nie chcieliśmy widzieć. Nie słyszeliśmy, bo nie chcieliśmy słuchać. Nie myśleliśmy, bo tak było łatwiej i milej. Koniec z tym. I, miejmy nadzieję, koniec z Hollywood jako miejscem, gdzie patologie były wpisanym w codzienność ryzykiem zawodowym.