Dokąd zmierza "Glee"? Podsumowanie 3. sezonu
Marta Rosenblatt
6 czerwca 2012, 18:33
Jaka była 3. seria "Glee"? Przede wszystkim strasznie nierówna. Świetne odcinki przeplatały się z takimi, których ocena szkolna oscylowałaby wokół dwói z minusem.
Jaka była 3. seria "Glee"? Przede wszystkim strasznie nierówna. Świetne odcinki przeplatały się z takimi, których ocena szkolna oscylowałaby wokół dwói z minusem.
Wszystko zaczęło się od całkiem niezłego "The Purple Piano Project". Odcinek był lekki i przyjemny. Wydawać by się mogło, że będzie to dobry prognostyk. Niestety im dalej w las, tym więcej… niewypałów. Pierwszym niepokojącym sygnałem był odcinek 5., czyli rzecz o pierwszym razie. "The First Time" po prostu nie spełnił oczekiwań. A były one ogromne po całym tym reklamowym zamieszaniu. Jeszcze bardziej rozczarował odcinek 7., czyli coming out Santany. Cały wątek został potraktowany byle jak, a odcinek był nieprzemyślany. Wyglądało to na "dobra, odhaczmy ten motyw lesbijski". Szkoda, tym bardziej, że poprzedni odcinek, "Mash Off", całkiem nieźle nas w ten temat wprowadził.
Potem mieliśmy znakomity "Hold on to Sixteen" i wydawało się, że może jednak ten sezon "Glee" gorsze dni ma za sobą. Zwłaszcza, że następnie mieliśmy najlepszy odcinek świąteczny w historii serialu, czyli "Extraordinary Merry Christmas".
Jednak to była tylko cisza przed burzą. Zarówno nudne jak flaki z olejem "Yes/No" z kuriozalnym związkiem Sam/Mercedes i zmarnowany potencjał w postaci "Michaela", były tylko preludium do "The Spanish Teacher". To był zdecydowanie najgorszy odcinek "Glee" ever . Absolutnie nic się nie kleiło. Trudno stwierdzić, czy gorsza była warstwa muzyczna czy fabularna. Ricky Martin zasługiwał na więcej.
Na szczęście scenarzyści zdołali odkupić swe winy przeuroczym "Heart". "Glee" ponownie było serialem komediowym. Znów było lekko, świeżo i dowcipnie. Lekki i dowcipny na pewno nie był "On My Way", czyli najsmutniejszy odcinek w historii. O dziwo, oglądało się nieźle. Było emocjonalnie i dynamicznie- tego właśnie oczekujemy od finałów. Tylko koszmarny cliffhanger w postaci wypadku Quinn mógł denerwować.
Siedem tygodni zleciało jak z bicza strzelił. Niestety, bardzo szybko okazało się, że tak naprawdę nie było na co czekać. Dwa pierwsze odcinki były tak nieciekawe, że na ich tle nawet "Klan" wydawał się interesujący. Zawiódł zwłaszcza "Big Brother". Odcinek, z którego dowiedzieliśmy się, że Blaine ma starszego brata. I to by było na tyle, jeśli chodzi o rodzinne sekrety Andersona – znów wiemy, że nic nie wiemy. Przed fatalnym wrażeniem nie uchronił nas nawet Matt Bomer, który ze swoją rolą poradził sobie śpiewająco.
Po przegadanym "Saturday Night Glee-ver" raczej nie oczekiwaliśmy cudów. A jednak! Scenarzyści zdołali nas zaskoczyć. Odcinek poświęcony pamięci zmarłej niedawno Whitney Houston mógł wydawać się zagraniem pod publiczkę, jakkolwiekby nie było efekt był znakomity. Tak właśnie powinno robić się odcinki "w hołdzie".
Dobra passa trwała. Zarówno "Choke" jak i "Prom-asaurus" utrzymały wysoki poziom. Natomiast "Props" i "Nationals" sprawiły, że średnia sezonowa wzrosła co najmniej dziesięciokrotnie. Perfekcyjne momentami odcinki sprawiły, że upadek, czyli finał, był niesamowicie bolesny. "Goodbye" było nieprzemyślanym tworem, który doskonale uwypuklił wrażenie, które kołatało się przez cały 3. sezon – scenarzyści nie mają kompletnie pomysłu na dzieciaki z chóru.
Szczególnie widać to na przykładzie Quinn – kiedyś pierwszoplanowej postaci "Glee". O ile w 2. sezonie zupełnie zapomniała o swoim dziecku, tak w 3. serii stało się to jej obsesją. Jej zachowania były, delikatnie mówiąc, irracjonalne. Scenarzyści do końca wahali się, czy Q. ma być "dobra" czy "zła". W ogóle macierzyństwo jest pięta achillesową scenarzystów. Relacja Rachel – Shelby to jedno wielkie nieporozumienie.
Kolejną postacią, która totalnie straciła swój cały wdzięk i charakter, jest Blaine. Co się stało z tym chłopakiem? Z pewnego siebie gwiazdora Dalton Academy stał się zagubioną sierotką z oczętami szczeniaczka. Związki zmieniają ludzi, nowe środowisko także, ale są jakieś granice. Ta postać zrobiła się najzwyczajniej w świecie nudna. Jeszcze jedna rzecz: po jakie licho, twórcy dali Darrenowi aż tyle solówek skoro okazało się, że B. jest juniorem? W 4. sezonie będzie wystarczająco dużo czasu ekranowego dla B., czyż nie?
Na plus zaliczam tylko postaci Kurta i Santany. To one przeszły najdłuższą drogę. Szczęśliwie scenarzystom udało się nie zepsuć tych postaci. Decyzja RIB o orientacji San wydaje się raczej nieplanowana, przypadkiem wyszło to całkiem przyzwoicie (pomijając fatalny odcinek comingoutowy i dziwne zachowanie Britt) – duża w tym zasługa samej Nayi, której poziom aktorski, jak i wokalny jest po prostu jednym z najwyższych w serialu. Chris Colfer, czyli serialowy Kurt, także nie odstaje talentem od swojej koleżanki z planu – Złotego Globa nie dostaje się za piękne oczy. Szczególnie godna podziwu jest przemiana Kurta: z gejowskiego brzydkiego kaczątka w dojrzałego mężczyznę (jak ten chłopak się zmienił!). Fajnie było też widzieć obie te nieszczęśliwe niegdyś postaci w udanych związkach. Szkoda tylko, że FOX niemiłosiernie tnie wszystkie pocałunki.
Serial o nauczycielu, który z grupki nieudaczników robi szkolnych bohaterów nie może trwać w nieskończoność. Uczniowie kończą szkołę, idą na studia i wkraczają w dorosłe życie. Choć oczywiście każdy chciałby oglądać swoją ulubioną postać jak najdłużej, nie ma sensu kręcić serialu o ich dalszych losach. Kontynuowanie wątku szkolnego z innymi aktorami też wydaje się średnio udanym pomysłem. To już po prostu nie będzie to samo. No i ileż można oglądać zawody chórów i walczącą z nimi Sue. Nowe generacje sprawdzają się tylko w teen dramach licealnych typu "Degressi".
Choć zabrzmi to pompatycznie, myślę, iż cała ta zgraja postaci jak i aktorzy, którzy je odtwarzali, była po prostu wyjątkowa. Ciężko będzie powtórzyć ten gigantyczny sukces. Wątpię, aby zapewnili go aktorzy z "The Glee Project". Damian McGinty fajnie wpasował się w glee club, jednak już Samuel "Jedna mina" Larsen nie przekonywał. A transgenenderowa postać Wade'a była po prostu denerwująca – zdaję sobie jednak sprawę, że może być potrzebna.
Swoją drogą, widzowie, którzy narzekali na zbyt dużą rzekomo liczbę homoseksualistów w serialu muszą być zdruzgotani. Mam dla nich jedną radę: nie chcecie gejów? Nie oglądajcie serialu muzycznego. W telewizji jest pod dostatkiem mainstreamowych seriali (jakieś 99,9%), w których geje/lesbijki nie są bohaterami pierwszoplanowymi, jest więc z czego wybierać.
Jaki będzie 4. sezon? Szczerze mówiąc, przypuszczam, że najsłabszy ze wszystkich. Jak pisałam wyżej, to już nie będzie to samo. Scenarzyści już teraz nie radzili sobie z sensownym rozplanowaniem czasu ekranowego. Nie wyobrażam sobie, jak dadzą radę ogarnąć to wszystko, kiedy obok starych bohaterów pojawią się nowe postaci. Nie wyobrażam sobie również równoległego prowadzenia wątków. Rachel w Nowym Jorku, Quinn w New Haven, Mercedes w Los Angeles, Puck gdzieś w Kalifornii, Mike w Chicago, i Santana cholera wie gdzie? To absurd. Chociaż nie takie cuda w "Glee" widzieliśmy.
Podejrzewam jednak, że zgodnie z kontraktem postaci te pojawią się na jeden odcinek. No może poza Rachel – jej związek z Finnem nie może się tak skończyć. Flagowy romans, którym męczyli nas przez trzy bite serie musi mieć happy end. Wciąż mam nadzieję, że w Ohio zostanie też Santana, po prostu mimo wszystko wierzę w Brittanę. Mam też nadzieję, że w końcu Tina będzie miała swoje pięć minut. I Artie – chłopak przecież całkiem nieźle śpiewa. Tak samo zresztą jak mój ulubieniec Sam. Może nie będzie więc aż tak tragicznie?