"Gangi Londynu" to zachwycająca orgia niewyobrażalnej przemocy – recenzja brytyjskiego serialu akcji
Mateusz Piesowicz
11 lutego 2021, 18:03
"Gangi Londynu" (Fot. Sky)
Ile można wybaczyć serialowi, jeśli od jego scen akcji trudno oderwać wzrok? "Gangi Londynu" udowadniają, że naprawdę wiele – dobrze, że w końcu mamy okazję obejrzeć je w Polsce.
Ile można wybaczyć serialowi, jeśli od jego scen akcji trudno oderwać wzrok? "Gangi Londynu" udowadniają, że naprawdę wiele – dobrze, że w końcu mamy okazję obejrzeć je w Polsce.
Gareth Evans to nazwisko, które w ostatnich latach elektryzuje każdego miłośnika mocnych ekranowych wrażeń. Nic w tym dziwnego, bo mowa przecież o twórcy, którego "Raid" bez mała zrewolucjonizowało współczesne kino akcji, wznosząc ekranowe mordobicie na wyższy poziom za sprawą niesamowitych scen akcji. Gdy więc ten sam Evans, wraz z towarzyszącym mu zawsze operatorem Mattem Flannerym, zrobili swój własny serial, wiadomo było, czego się po nim spodziewać – szkoda tylko, że długo nie mieliśmy okazji się o tym przekonać.
Powstałe dla brytyjskiej telewizji Sky "Gangi Londynu", które w Polsce debiutują dzisiaj na Canal+, światową premierę miały… już prawie rok temu. Opóźnienie to mało powiedziane, zwłaszcza że serial niszową produkcją bynajmniej nie jest. Szybko został jedną z najchętniej oglądanych produkcji Sky i zebrał sporo pochwał, co musiało doprowadzić do zamówienia kontynuacji. Ta ujrzy światło dzienne pewnie dopiero w 2022 roku, więc marne pocieszenie jest takie, że wcześniej poznamy chociaż 1. sezon. Szkoda, że takie sytuacje są coraz częstsze, gdy wydawało się, że czasy bycia gorszym serialowym światem mamy już za sobą.
Gangi Londynu, czyli multikulturowa wojna gangów
Ale zostawmy te przykre okoliczności, skupiając się na serialu, bo ten bez wątpienia jest wart uwagi, mimo że na pierwszy rzut oka nie musi na taki wyglądać. Zarys fabuły sugeruje wszak gangsterską historię, jakich wiele – rozgrywającą się w londyńskim przestępczym podziemiu i zaczynającą się oczywiście od trzęsienia ziemi, czyli śmierci króla półświatka, Finna Wallace'a (Colm Meaney). Jak można się domyśleć, zagadkowe zabójstwo mafijnego bossa pociąga za sobą poważne konsekwencje, wśród których walka o schedę po królu to tylko wierzchołek góry lodowej.
Podczas gdy w buty swojego ojca próbuje wejść impulsywny i żądny zemsty Sean Wallace (Joe Cole), sytuację starają się uspokajać partnerzy Finna, Ed Dumani (Lucian Msamati) wraz z synem Alexem (Paapa Essiedu), zdający sobie sprawę z kruchości panującej na ulicach równowagi. Tym trudniejszej do utrzymania, że tutejszy przestępczy Londyn to rzeczywiście kulturowy i etniczny tygiel, co stanowi jedną z mocniejszych stron serialu.
Rywalizujący tu ze sobą Anglicy, Albańczycy, Pakistańczycy, Kurdowie i inni, tworzą tak barwną całość, że rumieńców nabiera w tych okolicznościach nawet standardowa gangsterska fabuła. Jasne, pojedyncze zwroty akcji potrafią zaskoczyć, ale ogólny kierunek jest dość prosty do przewidzenia, zwłaszcza że od początku nie może być wątpliwości, co stanowi główną serialową atrakcję. Zataczająca coraz szersze kręgi intryga jest w końcu napędzana stale się nakręcającą spiralą przemocy i nie da się ukryć, że to o nią przede wszystkim chodzi.
Gangi Londynu to barwne postaci i dzika przemoc
Co nie oznacza jednak, że scenariusz można tu kompletnie pominąć. Wręcz przeciwnie, historia jest mocno rozbudowana i pełna charakterystycznych, choć najczęściej płytkich postaci. Można się zastanawiać, czy nie dało się niektórych pominąć, robiąc tym samym miejsce na lepsze poznanie reszty, ale w gruncie rzeczy takie rozważania nie mają większego sensu.
Istotniejsze, że bohaterowie są wyraziści i łatwo zapadają w pamięć, co przy takim ich nagromadzeniu zdecydowanie nie jest bez znaczenia. Szczególnie, że – nie zgadniecie – śmiertelność w "Gangach Londynu" stoi na ponadprzeciętnym poziomie i choć nie przesadzałbym z mówieniem o obawach o poszczególne postaci, sama ich rozpoznawalność gwarantuje pewne emocje.
A kogo mamy na pierwszym planie? Do miana głównych bohaterów aspiruje dwójka – wspomniany Sean Wallace oraz niejaki Elliot Finch (Sope Dirisu), czyli jeden z jego żołnierzy, który w błyskawicznym tempie wspina się w górę przestępczej hierarchii. Ich historie początkowo się tylko przenikają, z czasem coraz wyraźniej łącząc, nam pozwalając z kolei zajrzeć za kulisy serialowego świata z każdej strony. Czy mówiąc inaczej: uczestniczyć zarówno w dynamicznej barowej bójce, jak i bezwzględnej masowej egzekucji, mniejsza przy tym samych o bohaterów.
Ci nie stanowią wprawdzie wyłącznie tła dla nawalanki, ale mimo wszystko trudno oprzeć się wrażeniu, że próba pogłębionej psychologii w ich wykonaniu nie jest zbyt przekonująca. Czy zmagający się z ojcowskim kompleksem, oczekiwaniami i własnymi ambicjami Sean, czy ukrywający nie tylko bolesną przeszłość rodzinną Elliot, wyraźnie zostali napisani tak, by widz mógł dostrzec w nich wewnętrzne konflikty. Fakt, że zamiast nich widzi się raczej niezrozumiałe motywacje, sporo mówi.
Nie chcę jednak czynić z tego twórcom wielkiego zarzutu. Pewnie, gdyby "Gangi Londynu" posiadały postaci, z którymi można by się emocjonalnie związać albo chociaż były one odrażające w bardziej wyjątkowy sposób, serial tylko by na tym zyskał. Ostatecznie jednak podążanie fabułą w ślad za Seanem i Elliotem się broni, zwłaszcza że potrzebę oryginalności zapewnia drugi plan. Michelle Fairley w roli wdowy po Finnie, Marian, przedefiniowuje pojęcie "silnej kobiety", wątki albańskiego gangstera Luana (Orli Shuka) i kurdyjskiej bojowniczki Lale (Narges Rashidi) dodają kolorytu, a to tylko pierwsze przykłady z brzegu – naprawdę nie ma na co narzekać.
Gangi Londynu to mordobicie klasy premium
Szczególnie, gdy dotychczasowe atuty serialu zestawimy z atrakcją numer jeden, czyli scenami akcji, jakich dotąd w telewizji nie było. Musicie mieć świadomość, że to nie tak, że "Gangi Londynu" tylko skutecznie przykuwają za ich sprawą do ekranu, podnosząc jednocześnie widzom ciśnienie. Nie, takie rzeczy robili już inni. Nikt nie potrafił jednak uczynić z ekranowej akcji swoistej sztuki, której oglądanie w równym stopniu, co zastrzyk adrenaliny, gwarantowało także najwyższej klasy wrażenia estetyczne – oczywiście bardzo specyficznego rodzaju.
Evansowi i Flannery'emu udało się to w absolutnie błyskotliwy sposób. Tym bardziej warty podkreślenia, że styl świetnie sprawdzający się w filmowych bijatykach rodem z Azji, niekoniecznie musiał się gładko przełożyć na europejski grunt telewizyjny. Wyszło jednak perfekcyjnie i co ważne przy takim natężeniu brutalności, zupełnie niemonotonnie.
Każdy z dziewięciu odcinków serialu (pierwszy jest podwójny, w Canal+ będą po dwa co tydzień) oferuje bowiem przynajmniej jedną widowiskową sekwencję, w której w ruch oprócz pięści idą wszelkie rodzaje broni, a jej konstrukcja sprawia, że nijak nie da się jej nazwać po prostu efektownym przerywnikiem w fabule. Bijatyki i strzelaniny w "Gangach Londynu" są raczej jej integralnymi, a może nawet najważniejszymi częściami, dając pełen upust kreatywności twórców.
Choreografia, praca kamery i montaż spajają tu w całość sceny o niezwykłej wręcz intensywności, a przy tym posiadające własną dramaturgię (nieważne, czy mowa o kilku minutach, czy o… prawie połowie odcinka) i wciągające widza znacznie mocniej, niż którykolwiek z fabularnych twistów. Dbałość o detal, wyszukiwanie nieoczywistych rozwiązań inscenizacyjnych, wreszcie realizacyjne precyzja, dzięki której widzom nie ma prawa nic umknąć – określenie "balet przemocy" nigdy jeszcze nie było równie adekwatne.
Przyznaję zatem, że sceny akcji (ależ to banalnie brzmi w tym przypadku!) oczarowały mnie do tego stopnia, że jak wspomniałem na wstępie, jestem w stanie wiele "Gangom Londynu" wybaczyć. Na czele ze scenariuszem, który przebywa tak szybką drogę od prostej historii do wielopoziomowej konspiracji, że chyba wolałbym, żeby kontynuacji jednak nie było. Przed polecaniem serialu wszem i wobec powstrzymuje mnie jednak to, że jakkolwiek zachwycająca, absolutnie nie jest to rozrywka dla wszystkich. Przemoc rzadko bywa tu groteskowa, krew nie tryska po ścianach malowniczo, a kości pękają boleśnie realistycznie – jeśli wam to niestraszne, niczego lepszego w tym gatunku nie znajdziecie.