"Bo to grzech" pokazuje, co to znaczy żyć z całych sił – recenzja brytyjskiego miniserialu
Mateusz Piesowicz
22 stycznia 2021, 19:02
"Bo to grzech" (Fot. Channel 4)
Czy życie w cieniu śmierci musi oznaczać ciągłą udrękę? Nie dla bohaterów serialu "Bo to grzech" – historii, która zapewni wam emocje każdego rodzaju, ale wszystkie szczere.
Czy życie w cieniu śmierci musi oznaczać ciągłą udrękę? Nie dla bohaterów serialu "Bo to grzech" – historii, która zapewni wam emocje każdego rodzaju, ale wszystkie szczere.
Londyn, lata 80. Ritchie (Olly Alexander), Roscoe (Omari Douglas) i Colin (Callum Scott Howells) są nastoletnimi gejami stawiającymi właśnie pierwsze kroki w dorosłym świecie. Przeplatając codzienne troski przelotnymi miłostkami i budując przyjacielskie relacje trwalsze niż jakikolwiek związek, żyją jednocześnie w cieniu jeszcze niezrozumiałego zagrożenia ze strony rozprzestrzeniającej się epidemii AIDS. Jak młodzi ludzie poradzą sobie z najtrudniejszą z prób, przed którą tak szybko postawiło ich życie?
Bo to grzech – nowy serial twórcy Rok za rokiem
Takie pytanie może sugerować, że stojąca za nim historia to rzecz z gatunku wyjątkowo ciężkich. Rzeczywiście, podczas seansu miniserialu "Bo to grzech" (w oryginale "It's a Sin", co nieprzypadkowo nawiązuje do przeboju Pet Shop Boys – miłośnicy dźwięków z lat 80. będą wniebowzięci), 5-odcinkowej produkcji stacji Channel 4, która w całości wyląduje jutro na HBO GO, momentami ciężko opanować emocje. Sęk jednak w tym, że są to emocje bardzo różnego rodzaju, od szczerej radości, przez bezsilną wściekłość, po paraliżującą rozpacz. A wszystko to zmieszane razem w tak barwnym i dynamicznym fabularnym kotle, że naprawdę trudno nie dać się mu porwać, czy na dobre, czy na złe.
Taki obrót spraw przestaje jednak w dużym stopniu zaskakiwać, gdy spojrzymy na nazwisko osoby stojącej za serialem, czyli Russella T Daviesa. Scenarzysta i producent, odpowiedzialny m.in. za "Queer as Folk", "Skandal w angielskim stylu" czy "Rok za rokiem", dał się wszak dobrze poznać jako twórca, który potrafi w doskonałym stylu łączyć skrajne emocje, tworząc z nich widowiskową i wciągającą narrację, lecz nie pozbawiając przy tym swoich opowieści i ich bohaterów duszy. "Bo to grzech" jest na to kolejnym przykładem, tym bardziej dosadnym, że Davies oparł tę historię na własnych doświadczeniach z młodości.
Efektem jest opowieść będąca zarazem hołdem dla straconego pokolenia młodych ludzi oraz pochwałą ich odwagi i wytrwałości, jak też czytelną przestrogą, bo aluzji do dzisiejszej rzeczywistości nie sposób tu przeoczyć. Nade wszystko serial jest jednak afirmacją życia i czerpania z niego garściami – również za wszelką cenę i bez względu na okoliczności, ale nie bez rozwagi.
Bo to grzech, czyli młodzi geje w Londynie lat 80.
Jak to wygląda w praktyce, dowiadujemy się wraz ze wspomnianymi na początku bohaterami, którzy choć pochodzą z różnych środowisk i mają inne cele w życiu, szybko po poznaniu się znajdują nić porozumienia i wynajmują wspólnie mieszkanie zwane nie bez powodu Różowym Pałacem. My zaś obserwujemy ich losy na przestrzeni całej dekady, zaczynając od 1981 roku, gdy wszyscy znaleźli się w Londynie w nieco innych okolicznościach.
Ritchie, rozrywkowy chłopak z prowincji, szuka w Londynie miłości i wolności, jednocześnie marząc o karierze aktorskiej. Roscoe, syn nigeryjskich imigrantów, uciekł z domu, nie znajdując zrozumienia u swojej do bólu religijnej rodziny. Z kolei introwertyk Colin, pracujący w ekskluzywnym sklepie z męską odzieżą, mocno różni się od pozostałych, ale okazuje się świetnie do nich pasować. Dodajmy przystojnego Asha (Nathaniel Curtis) oraz jedyną dziewczynę w grupie, czyli bliską przyjaciółkę Ritchiego, Jill (Lydia West), a otrzymamy nieco zwariowaną, ale bardzo sympatyczną ekipę, której trudno nie polubić.
Obserwowanie ich rozlicznych podbojów miłosnych, sukcesów i porażek zawodowych oraz problemów osobistych to czysta przyjemność, szczególnie że pomiędzy młodymi wykonawcami jest chemia, a oni sami (niekiedy bardzo mało lub w ogóle niedoświadczeni aktorsko) znakomicie oddają pasję swoich bohaterów. Szczególne brawa należą się Olly'emu Alexanderowi (poza ekranem możecie go kojarzyć jako wokalistę zespołu Years & Years), którego dzika energia i zaraźliwy uśmiech udzielają się podczas oglądania, sprawiając, że Ritchiemu trudno nie kibicować. Nawet jeśli bywa przy tym lekkomyślny lub zwyczajnie głupi, zaprzeczając głosom rozsądku i zmieniając partnerów jak rękawiczki.
Bo to grzech pokazuje straszne skutki epidemii AIDS
A to staje się szczególnie niebezpieczne, gdy z biegiem czasu coraz więcej miejsca w serialu zajmuje AIDS. Wówczas tajemnicza "gejowska" choroba, której istnieniu najpierw zaprzeczano, potem skrzętnie ukrywano i zamiatano jej skutki pod dywan, a przez długi czas po prostu kompletnie nie rozumiano, nie mając pojęcia, jak się roznosi, czy jak postępować z zakażonymi. Gdy w końcu wdziera się w życia naszych bohaterów, wiadomo, że nic już nie będzie takie samo.
Oglądając rozwój epidemii i zamieniając gwarne, roztańczone kluby na puste szpitalne korytarze, nietrudno o skojarzenia ze współczesnością, ale te są tylko dodatkiem. O wiele ważniejsi są ludzie w jakiś sposób dotknięci tragedią. Davies wraz z reżyserem Peterem Hoarem absolutnie nie karzą widzom nurzać się w obrazowym cierpieniu, ale też ich nie oszczędzają. Znajdują bowiem sposób, by ludzki dramat stał się tu rzeczywisty, poruszając czy to historiami głównych bohaterów, czy nawet postaci z drugiego planu, które poznajemy tylko w pewnym stopniu, ale i tak dogłębnie przeżywamy ich losy.
Nie boją się przy tym uderzać emocjonalnymi ciosami w zaskakujących momentach, czasem używając bardzo mocnego kontrastu, by sprawdzić, jak zareagują widzowie. Warto mieć pod ręką chusteczki, bo zdecydowanie mogą się przydać, ale nie zdziwię się również, jeśli w najtrudniejszych momentach będziecie w zbyt dużym szoku, by ich użyć.
Bo to grzech to serial do śmiechu i do łez
Brzmi to wszystko bardzo poważnie i nie da się ukryć, że takie jest. Ale "Bo to grzech" ma również drugie, znacznie bardziej pogodne oblicze, nigdy nie pozwalając nam i bohaterom zbyt długo pogrążać się w ponurych myślach. Ból, wstyd i strach towarzyszący często odtrąconym i odizolowanym od świata chorym jest tutaj wszechobecny, ale na pewno nie paraliżujący. Pokazując straszliwy obraz epidemii, twórcy nie zapominają o optymizmie – są ludzie gotowi się jej przeciwstawić i walczyć o siebie lub o innych, a skoro są oni, to jest też nadzieja.
Jej twarzą w serialu jest przede wszystkim Jill, wzorowana zresztą na prawdziwej przyjaciółce Daviesa – Jill Nalder (co ciekawe, Nalder również zagrała w "Bo to grzech", wcielając się… w matkę swojej serialowej wersji). Dziewczyna odgrywa tu rolę swego rodzaju przewodniczki, zbierając informacje o chorobie, uświadamiając resztę o jej istnieniu, a wreszcie stając również do czynnej walki o zwiększenie świadomości społecznej. Tak, ta kwestia też tu istnieje, choć pewnie w mniejszym stopniu niż na to zasługuje, nie mieszcząc w i tak wypchanym do granic możliwości scenariuszu.
Natłok wydarzeń wciśniętych w pięć 45-minutowych odcinków jest bowiem duży, ale o dziwo, serialowa fabuła wcale nie wydaje się przez to pękać w szwach. Jasne, czasem chciałoby się po prostu pobyć trochę dłużej z chłopakami i lepiej ich poznać kosztem jednego czy drugiego pobocznego wątku, ale ostatecznie wszystko wydaje się do siebie dobrze pasować. Zwłaszcza że dodając kolejne elementy (i wykonawców – w mniejszych i większych rolach pojawiają się tu m.in. Keeley Hawes, Neil Patrick Harris i Stephen Fry) do tej układanki, twórcy wprowadzają też elementy humorystyczne. Smutek jest tu więc przełamywany na różne sposoby, czasem zdrową porcją śmiechu.
Bo abstrahując od czającego się w tle dramatu, nie można zapomnieć, że "Bo to grzech" jest jednak przede wszystkim opowieścią o pełnych wigoru młodych ludziach, którzy bez względu na okoliczności chcą brać z życia, co najlepsze. Bawić się, śmiać i kochać, a kiedy trzeba również wściekać i stawać do walki z całym światem.
Tak, czasem zdarza się im przy tym wpaść w dołek, a niektórym nie udaje się z niego podnieść. Ale pokazując szczerze każdy, nawet najbardziej ponury aspekt rzeczywistości, twórcy nie chcą, byśmy widzieli ją wyłącznie przez ten pryzmat. Udaje im się, bo z historii Ritchiego i reszty chce się pamiętać nie śmierć i samotność, lecz liczne przejawy piękna, szczęścia i przyjaźni. Kryjąca się za nimi tragedia czyni tylko całą opowieść bardziej wstrząsającą.