"WandaVision" to flirt Marvela z klasyczną telewizją – recenzja pierwszych odcinków serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
15 stycznia 2021, 20:59
"WandaVision" (Fot. Disney+)
Uniwersum Marvela na małym ekranie? Tak i nie, bo choć "WandaVision" należy do superbohaterskiego świata, jest to serial zupełnie inny od filmowych krewniaków. Drobne spoilery.
Uniwersum Marvela na małym ekranie? Tak i nie, bo choć "WandaVision" należy do superbohaterskiego świata, jest to serial zupełnie inny od filmowych krewniaków. Drobne spoilery.
W końcu stało się to, co stać się musiało – Marvel w zawitał w pełni na małym ekranie. Piszę w pełni, bo wcześniejsze próby czynione pod skrzydłami Marvel Television (czyli już nieistniejącego telewizyjnego oddziału korporacji, którego ostatnim tworem był "Helstrom"), choć mniej lub bardziej związane z filmami, zawsze wydawały się ich ubogimi krewnymi.
Teraz, gdy pieczę nad każdą produkcją rozrywkowego giganta sprawuje szef Marvel Studios Kevin Feige, a seriale zamiast tułać się po różnych stacjach, trafiają na platformę Disney+, wszystko jest już na swoim miejscu. Jest znane z filmów logo, są ci sami bohaterowie, których przygody oglądamy w kinie i wcielający się w nich aktorzy. Ot, zastępstwo dla filmowego blockbustera. Oczywiście pozostawało ryzyko, że takie ujednolicenie wcale nie skończy się dobrze – "WandaVision" pokazuje jednak, że nie oznacza ono zabójstwa na twórczej kreatywności.
WandaVision to pierwszy serial Marvela na Disney+
Dokładnie tego się zresztą spodziewaliśmy, już oglądając zapowiedzi, które przypominały wiele rzeczy, ale akurat niekoniecznie kolejną odsłonę superbohaterskiego uniwersum. Podwójna premiera te przypuszczenia w dużym stopniu potwierdziła, błyskawicznie odchodząc od znajomych klimatów, by zabrać nas w podróż do… amerykańskiej telewizji sprzed lat. Uściślając – ponad 50 lat, bo pierwsze odcinki są bezpośrednim nawiązaniem do takich produkcji jak "The Dick Van Dyke Show" (emitowany w latach 1961-1966) i "Bewitched" (1964-1972). Wszystko, rzecz jasna, w czarno-białych barwach i z parą superbohaterów w głównych rolach.
Tymi są tytułowi Wanda Maximoff (znana też jako Scarlet Witch, w tej roli Elizabeth Olsen) oraz jej znacznie mniej ludzki partner Vision (Paul Bettany), odnajdujący się tu w nietypowych dla siebie rolach pary nowożeńców, wprowadzających się do typowego domku na typowych przedmieściach typowego amerykańskiego miasteczka zwanego Westview. Zgadliście – coś tu nie gra. Co więcej, fakt, że Vision zginął podczas wydarzeń przedstawionych w filmie "Avengers: Wojna bez granic", wcale nie wydaje się tu najdziwniejszy (dla mniej zorientowanych: w przeciwieństwie choćby do Wandy i wielu innych marvelowskich postaci, Vision nie został potem przywrócony do życia, co czyni jego obecność w serialu szczególnie zagadkową).
Co dokładnie się dzieje, gdzie naprawdę są główni bohaterowie i kto odpowiada za to, co ich spotkało, to wszystko kwestie do rozstrzygnięcia na później. Jasne, same zwiastuny sprowokowały fanów do snucia najróżniejszych teorii – łącznie z tą, że to Wanda wykreowała sztuczny świat, nie mogąc się pogodzić ze stratą Visiona – ale póki co nie ma większego sensu ich roztrząsać. Wiedza, że kryje się za tym wszystkim coś dziwnego, jest na razie zupełnie wystarczająca, szczególnie że mamy dość innych atrakcji.
WandaVision — klasyczny sitcom w dziwnej wersji
Te zapewnia zarówno sam pomysł na serial, jak i jego wykonanie. Powiedzieć, że to pastisz klasycznych amerykańskich sitcomów, byłoby wręcz pewnym niedoszacowaniem. "WandaVision" czerpie z nich bowiem garściami, czy to w kreacji postaci, scenografii i fabuły, czy w scenariuszu kopiującym proste dialogi i żarty, w których świetnie odnajdują się grający z celową sztucznością wykonawcy. Śmiech z puszki też jest, jakżeby inaczej. No i superbohaterowie ze swoimi mocami, które okazują się idealnie pasować do prościutkich gagów.
Mieszanka to równie specyficzna, co przede wszystkim zaskakująco dobrze ze sobą współgrająca. Zarówno pod względem twórczego wykorzystania obecności znanych postaci w niepasującym środowisku, jak i ogólnej pomysłowości, dzięki której nie można stwierdzić, że twórcy (na czele z Jac Schaeffer, współscenarzystką filmów "Kapitan Marvel" i "Czarna Wdowa", oraz reżyserem Mattem Shakmanem) poszli po linii najmniejszego oporu. A o to byłoby przecież prosto i jak udowodnił już "The Mandalorian", wcale nie jest to najgorszy kierunek dla nowych odsłon popularnych serii.
Biorąc to pod uwagę, nie będzie wielkiej przesady w powiedzeniu, że "WandaVision" to już teraz serial pod pewnymi względami imponujący. Choćby tym, że zamiast obrać bezpieczną i bardziej schematyczną drogę, poszedł w kierunku, który nie musi się wszystkim podobać. A to wbrew pozorom dużo, szczególnie w rzeczywistości, w której przejawy indywidualizmu są w masowej rozrywce coraz rzadsze i chyba coraz bardziej niepożądane.
WandaVision — nietypowo o superbohterach
Oczywiście nie chodzi o to, by robić z produkcji Disney+ nie wiadomo jaki oryginał. Na to jest przede wszystkim za wcześnie, bo na dobrą sprawę nie mamy jeszcze pojęcia, co oglądamy. Jednak sama świadomość, że bohaterowie masowej wyobraźni, choćby ci z drugiego planu jak Wanda i Vision, mogą być kimś więcej, niż tylko figurami wciśniętymi w mniej więcej znany schemat, jest orzeźwiająca. Tak, to jak najbardziej może się skończyć w znacznie mniej ekscytujący sposób, niż teraz sobie wyobrażam. Ale podróż do tego miejsca zapowiada się świetnie!
Tym bardziej, jeśli twórcy zbyt szybko nie porzucą obranej strategii i każdy odcinek uczynią nie tyle pastiszem, co raczej hołdem dla klasycznej telewizji. Potencjał w tym pomyśle jest wszak ogromny, a mając tak utalentowaną i znakomicie czującą konwencję obsadę (oprócz Olsen i Bettany'ego jest tu również m.in. jak zawsze fantastyczna Kathryn Hahn w roli sąsiadki głównych bohaterów Agnes), można osiągnąć praktycznie wszystko. Albo chociaż zapewnić widzom, również tym bardziej wymagającym, solidną porcję pierwszorzędnej rozrywki.
W tym miejscu warto się jednak zatrzymać i zaznaczyć pewną wątpliwość. Nie da się w końcu ukryć, że wyjątkowość "WandaVision" na tle innych produkcji Marvela jest tak duża, że oglądający przyzwyczajeni i oczekujący bardziej oczywistej historii, mogą się szybko zrazić. Nie chce mi się wprawdzie wierzyć, by twórcy na to pozwolili, dlatego odkrycia przynajmniej części fabularnych kart spodziewam się raczej wcześniej niż później (zresztą już w premierowych odcinkach pojawiło się naprawdę dużo tropów). Obawiam się jednak, że właśnie konieczność wyważenia historii dla potrzeb różnych odbiorców, może prędzej czy później wpłynąć na jej jakość. Ale to na ten moment wróżenie z fusów.
Czy WandaVision odmieni uniwersum Marvela?
Zamiast zgadywać, lepiej więc zająć się tym, co wiemy na tu i teraz. A wnioski z pierwszych odcinków serialu Disney+ muszą być pozytywne. Historia napędzana twórczą wyobraźnią, kapitalną energią duetu Olsen/Bettany (której żadne z nich nie miało możliwości w porównywalnym stopniu zaprezentować w filmach, a tutaj najzwyczajniej w świecie dobrze się bawią) i niezaprzeczalną miłością do telewizji ma wszystko, by na dłużej zostawić po sobie pozytywne wrażenie. Pytanie tylko, czy jest w niej równie dużo zajmującej opowieści?
W tym punkcie niewiadomych jest najwięcej i to on każe mi podchodzić do "WandaVision" z mimo wszystko sporą dozą ostrożności. Owszem, serial jest oryginalny i wygląda na dobrze przemyślany, ale póki nie dowiemy się, dokąd zmierza fabularnie, jest również w znaczącym stopniu po prostu efektowną zabawą formą. Produkcją na ten moment zdecydowanie bardziej do podziwiania niż przeżywania, co w sumie przecież wpisuje się w marvelowską cudowną formułę. Nie, to bynajmniej nie jest jej krytyka – raczej stwierdzenie oczywistości. Wątpię, by telewizyjny format, nawet tak osobliwy jak w tym przypadku, mógł przynieść w tej kwestii jakąkolwiek rewolucję. Tylko co z tego, że sobie trochę ponarzekam, skoro potem i tak z przyjemnością obejrzę, co mi pan Feige i reszta zafundują?