"Gra o tron" (2×09): Deszcz ognia
Paweł Rybicki
30 maja 2012, 19:05
George R.R. Martin znów osobiście zasiadł do pisania scenariusza "Gry o tron" i tym razem stworzył najlepszy odcinek w sezonie.
George R.R. Martin znów osobiście zasiadł do pisania scenariusza "Gry o tron" i tym razem stworzył najlepszy odcinek w sezonie.
"Deszcze Castamere" to pieśń o srogiej zemście, jaką ród Lannisterów wywarł na swoich wrogach. Ta pieśń pobrzmiewa przez odcinek "Blackwater" oczywiście nieprzypadkowo. Oto w bitwie na Czarnym Nurcie, u bram Królewskiej Przystani, Lannisterom udaje się odnieść wielkie zwycięstwo. A my jesteśmy tego świadkami.
Twórcy serialu od dawna zapowiadali, że epizod "Blackwater" będzie kulminacyjnym fragmentem 2. sezonu "Gry o tron". W nim miały rozstrzygnąć się (przynajmniej chwilowo) losy wojny o Westeros, a zarazem telewizja HBO miała zademonstrować pełnię swoich realizacyjnych możliwości.
I HBO zademonstrowała, co potrafi, ale oceny na temat scen batalistycznych w "Blackwater" są podzielone. Amerykańscy krytycy (jak zwykle zachwyceni wszystkim, co ma coś wspólnego z "Grą o tron") uznali bitwę na Czarnym Nurcie za "najlepsze sceny wojny ukazane kiedykolwiek w telewizji". Trudno się z tym zgodzić. Przecież ta sama HBO wyprodukowała takie epickie seriale wojenne jak "Kompania Braci" oraz "Pacyfik" – pełne statystów oraz efektów komputerowych. Tymczasem w "Blackwater" zafundowano nam sporą bitwę, ale kręconą w nocy, kiedy to czasem widać tylko niewyraźnie cienie. Z pewnością nie widać tysięcy statystów, których rzekomo HBO miała zatrudnić w tym sezonie. Już się chyba nie pokażą.
Nie znaczy to, że bitwa rozczarowała. Przede wszystkim wrażenie robi gigantyczny wybuch dzikiego ognia, który zniszczył wciągniętą w pułapkę flotę Stannisa (chociaż twórcy nie ustrzegli się poważnej wpadki – dziki ogień zawsze jest zielony, tymczasem po wybuchu ludzie i okręty płonęły już "zwykłym" ogniem). Wciągająca była scena desantu resztek wojsk Stannisa, urzekająca dokładnym odwzorowaniem zasad walki w średniowieczu. To nie był średniowieczny D-Day, jak w ostatnim kinowym "Robin Hoodzie". No i klimatyczne były ujęcia z początku odcinka, ukazujące ponurych żołnierzy pod pokładami okrętów.
Odbiór scen bitwy miałbym jednak słabszy (pamiętając buńczuczne zapowiedzi twórców), gdyby nie perfekcyjny scenariusz, ściśle bazujący na fabule literackiego pierwowzoru. Napisał go sam autor sagi "Pieśń Lodu i Ognia". W poprzednim sezonie Martin napisał scenariusz do odcinka "The Pointy End". Tamten odcinek był niezły, ale miał silną konkurencję w postaci sąsiednich epizodów "You Win Or You Die" oraz "Baeleor".
W tym sezonie odcinek napisany przez Martina błyszczy na tle reszty sezonu niczym dziki ogień. Konstrukcja "Blackwater" jest perfekcyjna – wszystkie wydarzenia rozgrywają się wyłącznie w Królewskiej Przystani podczas toczącej się bitwy. Śledzimy na zmianę losy walczących wojowników oraz kobiet czekających na wynik starcia w komnatach twierdzy. Kobiety zresztą też toczą swój bój, i jest on nie mniej interesujący niż ten pod bramami miasta.
Główne role w "Blackwater" należą do Lannisterów – Stannis oraz inne postaci pojawiają się na ekranie sporadycznie. Widzowie towarzyszą Tyrionowi, realizującemu swój wielki plan, oraz Cersei, przekonanej, że nadchodzi koniec. Wcielający się w rolę Tyriona Peter Dinklage jest świetny jak zwykle – zwłaszcza w scenie przemowy mającej skłonić żołnierzy do walki. Bynajmniej nie jest to pełna patosu mowa w stylu "Braveheart" – ale też odnosi pożądany skutek.
Niestety, nic dobrego nie można powiedzieć o grze Leny Headey. Dostała w tym odcinku najlepsze dialogi i sceny w historii swojej postaci – a jak zwykle jej występ sprowadza się do cedzenia słów z dziwnie wykrzywionych ust. Oglądanie jej było po prostu katorgą. Wypadła zupełnie niewiarygodnie, gdy opowiadała Sansie, jak by to potrafiła uwieść wodza wrogiej armii.
A wracając do Tyriona, to jego liczne fanki mają po ostatnim odcinku powód do zadowolenia. Książkowy Tyrion w bitwie o Królewską Przystań stracił ucho i nos, stając się wyjątkową szkaradą. Peter Dinklage szczęśliwie uniknął tego losu i nadal będzie mógł czarować wielbicielki. Jeśli, oczywiście, półżywego Tyriona ktoś odnajdzie na pobojowisku…