Serialowa alternatywa: "Dobre rady Johna Wilsona", czyli dokument o niczym i o wszystkim jednocześnie
Mateusz Piesowicz
12 grudnia 2020, 15:49
"Dobre rady Johna Wilsona" (Fot. HBO)
Czy można zrobić serial dokumentalny opierający się w dużej mierze na dygresjach od głównego tematu? Tak! Udowodnił to niejaki John Wilson, a efekt jego pracy to absolutna perełka.
Czy można zrobić serial dokumentalny opierający się w dużej mierze na dygresjach od głównego tematu? Tak! Udowodnił to niejaki John Wilson, a efekt jego pracy to absolutna perełka.
Zastanawialiście się kiedyś, jak postawić rusztowanie? Albo jak przykryć meble folią? Jeśli, o dziwo, odpowiedzieliście przecząco, to dobrze trafiliście. Tak się bowiem składa, że wymienione kwestie to jedne z motywów przewodnich serialu "Dobre rady Johna Wilsona", a ja wcale nie zwariowałem, próbując was w ten sposób zachęcić do jego oglądania. W końcu taki wstęp brzmi ciekawiej, niż powiedzmy: "dokumentalna podróż po Nowym Jorku". Prawda?
Dobre rady Johna Wilsona to nietypowy dokument
No dobra, może nie do końca, ale wierzcie mi, że przedstawianie produkcji HBO w bardziej konwencjonalny sposób zwyczajnie mija się z celem. Wszystko dlatego, że choć w pewnym sensie dzieło dokumentalisty Johna Wilsona jest tak zwykłe, jak tylko można, jednocześnie trudno z czymkolwiek je zestawić. Efekt? Jedyny w swoim rodzaju – zamówienie 2. sezonu tylko to potwierdza.
Na pierwszy rzut oka "Dobre rady" są tylko bardziej profesjonalną wersją dzieł filmowców amatorów z YouTube'a, przemierzających miejskie ulice i dokumentujących toczące się na nich życie. Nie bez sensu będą też porównania do innego ekscentrycznego dziecka HBO, czyli "High Maintenance", a znający twórczość współproducenta "Dobrych rad", Nathana Fieldera, na pewno zauważą inspiracje jego stylizowaną na dokument komedią "Nathan for You". Wszystkie te tropy trudno jednak złożyć w spójną całość, a co dopiero zrobić z nich dłuższą telewizyjną formę. Jak udało się to niepozornemu brodaczowi z kamerą?
Wypadałoby zacząć od objaśnienia, o czym właściwie jest jego serial, ale… sam twórca przyznaje, że opisanie go może stanowić pewien problem. Pozwólcie zatem, że zacytuję: "To trochę jak Planet Earth, gdyby dotyczyło tylko Nowego Jorku, a David Attenborough musiał sfilmować całość sam". Wszystko jasne?
To, co widzicie w zwiastunie, z grubsza rzecz biorąc wypełnia wszystkie sześć odcinków serialu, będącego na pozór kompletnie chaotyczną wycieczką po (nie tylko) nowojorskich ulicach w poszukiwaniu odpowiedzi na bardzo konkretne pytania. Niektóre, jak wymienione na wstępie, wydają się dość specyficzne, inne za to można uznać za całkiem praktyczne. Ot, choćby: jak podzielić rachunek w restauracji? Rzecz w tym, że jeśli zachęceni tematem będziecie liczyć, że serial da wam konkretną odpowiedź, możecie się rozczarować.
Dobre rady Johna Wilsona — od dygresji do refleksji
Pytania, będące jednocześnie tytułami poszczególnych odcinków, są dla Wilsona tylko punktem wyjścia w znacznie mniej sprecyzowanej wędrówce, nakierowanej w tę stronę, w którą w danym momencie wskazuje jedna z licznych pojawiających się po drodze dygresji. Powód zboczenia z tematu może być natomiast naprawdę różny. Przykuwająca uwagę narratora i kamerzysty w jednym osoba, intrygujący temat, swobodna myśl – to jeszcze zrozumiałe. Ale choćby wakacje w Cancun, bo tak się złożyło, że twórca wykupił wycieczkę? Skoro jesteśmy wszędzie tam, gdzie John i jego kamera, to nie mamy wyjścia — ni stąd, ni zowąd lądujemy więc w Meksyku.
Gdzie w tym sens? Wbrew pierwszemu wrażeniu, "Dobre rady Johna Wilsona" bynajmniej nie są zbiorem luźno połączonych scenek z życia wielkiego miasta i napotkanych w nim (nie)zwykłych postaci. Owszem, samo odkrywanie, dokąd tym razem poniesie Wilsona, stanowi czystą frajdę – dlatego najlepiej oglądać ten serial, niczego się nie spodziewając – ale nie trzeba długo czekać, by odkryć klucz do pozornego chaosu. Na koniec każdego odcinka okazuje się bowiem, że nawet największy objazd prowadzi tu do konkretnego celu.
Ten z kolei, choć w jakiś sposób zawsze powiązany z głównym tematem, podchodzi do niego znacznie mniej dosłownie niż na początku podróży, odkrywając przed widzami kryjące się pod nim drugie dno. W niecałe pół godziny przebywamy zatem drogę od dziwnego punktu wyjścia, przez kilka absurdalnych zwrotów akcji, do zaskakująco przyziemnego finału, przybierającego formę może czasem mało odkrywczej, ale jakże celnej życiowej refleksji. Brzmi jak opis niejednej fabuły, ale odnoszę wrażenie, że twórców wcielających ten przepis w życie równie skutecznie, co pozujący na amatora Wilson, nie ma wcale zbyt wielu.
John Wilson zaprasza do innego Nowego Jorku
Z całą pewnością natomiast mnóstwo kolegów po fachu może twórcy "Dobrych rad" pozazdrościć niesamowitego wyczucia kadru, za którego pomocą są tu wręcz budowane odrębne historie, wciśnięte gdzieś między jedną dygresją a drugą. Posługując się błyskotliwie zmontowanymi seriami pojedynczych ujęć, tam gdzie inni szukaliby prostego montażowego przejścia do kolejnej sekwencji, Wilson i jego współpracownicy potrafią wpleść w już zwariowaną opowieść tuzin innych. Dzięki temu serial nie tylko zaskakuje, ale dosłownie nie pozwala oderwać wzroku od ekranu z obawy, że akurat coś nam umknie.
W połączeniu ze spektakularną wręcz umiejętnością przyciągania ludzi w równej części wyjątkowych, zwyczajnych i bardzo dziwacznych (jest też drobne gwiazdorskie cameo), sprawia to, że każdy odcinek "Dobrych rad" jest swego rodzaju emocjonalną huśtawką. Raz bawi niedorzecznościami, zaraz potem bez uprzedzenia wyrzuca widza poza strefę komfortu, by za moment wprawić w zadumę.
Wilson nie ocenia, nie wyśmiewa i nie szuka na siłę kontrowersji, a jedynie podąża za sprzyjającymi okolicznościami. Jasne, fakt że szuka ich np. w oplatających Nowy Jork rusztowaniach lub u ludzi, których poznajemy dokładniej, niż byśmy chcieli, powoduje, że najczęściej trudno traktować go serio. Dzięki umiejętności momentalnego zamieniania surrealistycznej komedii w coś znacznie poważniejszego, wyraźniej zwraca jednak uwagę na rzeczy, które przy zwykłym żartowaniu z nowojorskich oryginałów mogłyby umknąć w tle.
Prezentując świat oczami człowieka świadomego swoich lęków (bo przecież stale kryjącego się za kamerą) i dalekiego od zrozumienia otaczającej go rzeczywistości, Wilson absolutnie z niej nie kpi. Przeciwnie, szuka w niej sensu i choć czasami nieco naiwnie, często go znajduje. Nie trzeba was na pewno przekonywać, że takie podejście i odrobina zwykłej otuchy są zwłaszcza w dzisiejszych czasach wszystkim szczególnie potrzebne. A dobre rady przydadzą się zawsze i wszędzie.