"Normalni ludzie" to pełna międzyludzkiej magii opowieść o miłości i dorastaniu — recenzja serialu BBC
Marta Wawrzyn
1 grudnia 2020, 18:01
"Normalni ludzie" (Fot. BBC)
Prosta historia, dwie osoby na ekranie i mnóstwo bardzo ludzkich emocji. "Normalni ludzie" wyglądają niepozornie, ale to jedna z najlepszych i najpiękniejszych rzeczy, jakie zobaczycie w tym roku.
Prosta historia, dwie osoby na ekranie i mnóstwo bardzo ludzkich emocji. "Normalni ludzie" wyglądają niepozornie, ale to jedna z najlepszych i najpiękniejszych rzeczy, jakie zobaczycie w tym roku.
"Love Will Tear Us Apart" — śpiewa Nerina Pallot w końcówce "włoskiego" odcinka "Normalnych ludzi", jednego z najlepszych w całej tej wyśmienitej serii. I choć świetnych momentów, tak muzycznych, jak i emocjonalnych, w 12-odcinkowym serialu BBC (od dziś całość dostępna na HBO GO), nie brakuje, ten zapadł mi szczególnie w pamięć jako swoiste credo całej historii. Historii o miłości tyleż wielkiej, co pogmatwanej, w której elementy piękne i poruszające spotykają się z momentami problematycznymi. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach — czasach #MeToo, pytania o zgodę na seks i uczenia się wrażliwości na drugiego człowieka.
"Normalni ludzie" na przestrzeni niecałych sześciu godzin wiele razy odnoszą się do tego, jak skomplikowana jest współcześnie miłość i intymność. Młodzi bohaterowie popełniają błędy i przyznają się do nich, ucząc się siebie samych i siebie nawzajem. Kolejne rozstania i powroty do siebie to przystanki na trudnej drodze do dorosłości, do bycia "normalnymi ludźmi" czy może raczej zdania sobie sprawy, że nasza "nienormalność" czasem bywa tym, czego powinniśmy trzymać się najmocniej.
Normalni ludzie to studium miłości pogmatwanej
Serial, będący wierną ekranizacją powieści Sally Rooney (która jest autorką scenariusza, wraz z Alice Birch i Markiem O'Rowe'em), opowiada skromną historię dwójki osób z małego miasteczka w Irlandii. Marianne (Daisy Edgar-Jones) i Connell (Paul Mescal) chodzą razem do liceum. Ona jest typową outsiderką, osamotnioną, zbuntowaną, źle czującą się w szkolnym systemie, walczącą za pomocą sarkazmu z brakiem akceptacji otoczenia i nie oszczędzającą nawet nauczycieli. On to szkolna gwiazda piłki nożnej, popularny chłopak, który umawia się z ładnymi dziewczynami.
Zaczynają przebywać ze sobą tylko dlatego, że jego mama, Lorraine (Sarah Greene), sprząta w domu Marianne. Z dziwnych, niezręcznych początków i rozmów, jakich żadne z nich nie prowadzi z nikim innym, rodzi się zaskakująco bliska, intymna relacja. Siła wzajemnego przyciągania działa cuda, szkoda tylko, że Connell zabrania Marianne komukolwiek o tym mówić. To, co magiczne, staje się toksyczne. Miłość przemienia się w niszczącą siłę zwłaszcza dla niej — dziewczyny, która myśli, że nie jest wystarczająco dobra dla swojego chłopaka i której on nie wyprowadza z błędu. Jeśli w ogóle można o nich mówić jako o dziewczynie i chłopaku. Sami tego unikają.
Kiedy oboje wyjeżdżają na studia do Dublina — i siłą rzeczy prędzej czy później będą musieli się spotkać — sytuacja się odwraca. Ona wygląda wspaniale, błyszcząc w otoczeniu, gdzie czuje się wolna i doceniana. "Niebiańska Marianne" — mówią o niej znajomi, a jest ich cały wianuszek. On jest samotny, zagubiony, czuje, że nigdzie nie pasuje. I choć oboje są nieco starsi i bogatsi o pewne doświadczenia, nie mija dużo czasu, aż znów zaczynają się gubić w labiryncie wciąż jeszcze młodzieżowych uczuć.
Normalni ludzie, czyli problematyczne dorastanie
To bardzo zwyczajna historia o dwójce bardzo zwyczajnych ludzi. I bardziej nawet o dorastaniu we współczesnym świecie niż o miłości. Po pierwszych odcinkach chce się znielubić Connella, zwłaszcza tego serialowego, który niewiele mówi i krzywdzi swoją dziewczynę (książkowy ma bogate życie wewnętrzne, w serialu, zwłaszcza na początku, słabiej to widać). Potem sprawy okazują się bardziej zniuansowane, niż się wydawały, a traumy wyniesione z domu, otoczenia, z czasów, kiedy człowiek się formuje — dużo trudniejsze do przepracowania, niż wyglądały na pierwszy rzut oka.
W "Normalnych ludziach" normą jest właśnie problematyczność. Marianne, nawet kiedy już rozkwita na studiach i staje się tą niebiańską istotą, którą zawsze otacza tłum wielbicieli, nie czuje się wystarczająco dobra. I to nie wina Connella, to coś, co tkwiło w niej bardzo, bardzo głęboko od bardzo, bardzo dawna. Connell również nie emanuje pewnością siebie, mimo że jest świetnym studentem, a jego wrażliwość i pracowitość zaczynają przekładać się na konkretną życiową ścieżkę. Samotność, także w tłumie, to coś, co podąża za tą dwójką, gdziekolwiek się nie udają.
A docenienie relacji, jaką mają — relacji wyjątkowej pod każdym względem; takiej, jaką tylko naprawdę ogromni szczęściarze dostają tylko raz w życiu — nie przychodzi im łatwo. Niedomówienia, nieporozumienia, wzajemne przyciąganie i odpychanie to stały motyw w "Normalnych ludziach". Marianne i Connell jednocześnie nie potrafią ze sobą rozmawiać i są w tym najlepsi na świecie. Mają świetny kontakt ze sobą i nie mają go wcale. Ciągle zadają sobie ciosy emocjonalne i ciągle chcą przestać. Wszystko ich przerasta: miłość ich przerasta, normalność ich przerasta, planowanie przyszłości ich przerasta. Zdarza się, że przerasta ich przetrwanie zwykłego dnia. Zdarza się też, że dają sobie rzeczy, jakich nikt inny nie jest w stanie im zaoferować, pomagają sobie tak, jak tylko oni mogą — i wtedy ich relacja wydaje się idealna.
Normalni ludzie to jeden z najlepszych serialu roku
O tym, ile jest piękna i dobra w tej prościutkiej historii o miłości dwójki irlandzkich młodych ludzi, można by pewnie pisać w nieskończoność. To, co było wyśmienite w książce, na ekranie wypada jeszcze lepiej, stając się czystą międzyludzką magią dzięki fenomenalnym kreacjom Daisy Edgar-Jones i Paula Mescala. Odważne, ale i wysmakowane sceny erotyczne zapierają dech w piersi. Ich wzajemne przyciąganie wydaje się niemalże zwierzęce, więź jest błyskawiczna i niezaprzeczalna, iskry prawie widać gołym okiem. A kiedy serce pęka bohaterom, widz czuje to samo.
"Normalni ludzie" to najlepszy dowód na to, że małe seriale są wielkie. To mądry głos o skomplikowanych współczesnych relacjach, miłościach, których nie doceniamy, przyjaźniach, które ledwie dostrzegamy, rodzinach, które zapominają, że są rodzinami. O tym, że normalność ma wiele różnych oblicz. O otwarciu na drugiego człowieka. O dojrzewaniu, przepraszaniu za błędy, uczeniu się, jak być trochę lepszą osobą — dla siebie i dla kogoś. To emocjonalna torpeda, która sprawi, że zapomnicie na sześć godzin o świecie. I historia bardzo, ale to bardzo na czasie.
To też wspaniale zrealizowana produkcja, który błyszczy zarówno w kameralnych momentach, kiedy reżyser bądź reżyserka (pierwsze sześć odcinków wyreżyserował Lenny Abrahamson, drugie — Hettie Macdonald) skupiają się na twarzach i oddechach dwójki ludzi w półmroku, jak i wtedy, gdy wyjeżdżamy z nimi za granicę. Serial magiczny, błyskotliwy, pełen naturalnej empatii, bardzo bliski wybitnego, ale też łatwy do przeoczenia, zwłaszcza że w Polsce oglądamy go z dużym opóźnieniem, i zlekceważenia jako "kolejny młodzieżowy romans". Nie przegapcie go, bo stracicie jedną z najlepszych i najpiękniejszych rzeczy, jakie dała nam telewizja w tym roku.