"The Crown", czyli królowa i jej nowa konkurencja – recenzja 4. sezonu serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
14 listopada 2020, 20:42
"The Crown" (Fot. Netflix)
Czasy świetności monarchii minęły, ale "The Crown" ani myśli spuszczać z tonu. Powrót serialu do najwyższej formy to jednak nie zasługa starej gwardii – prym wiodą całkiem nowe twarze.
Czasy świetności monarchii minęły, ale "The Crown" ani myśli spuszczać z tonu. Powrót serialu do najwyższej formy to jednak nie zasługa starej gwardii – prym wiodą całkiem nowe twarze.
Przełom lat 70. i 80. Wielka Brytania stoi w obliczu wielu kryzysów, zmagając się z pogarszającą się sytuacją gospodarczą, słabnącą pozycją na arenie międzynarodowej i zagrożeniem terrorystycznym. Na czele rządu po raz pierwszy w historii staje kobieta, a w powietrzu czuć niepewność co do kierunku, w jakim pójdzie kraj. A co robi rodzina królewska? Przede wszystkim zajmuje się zabezpieczaniem sukcesji, w końcu następca tronu ma już 30 lat i wypadałoby znaleźć mu odpowiednią żonę.
The Crown zmienia się w świetnym 4. sezonie
Czyli wszystko po staremu? Świat dookoła może się walić i palić, ale monarchia musi być ponad to? I tak, i nie. Bo owszem, z jednej strony "The Crown" wciąż w dużej mierze przygląda się historycznym przemianom z dalekiej od normalnej królewskiej perspektywy, ale z drugiej pokazuje w niej znacznie więcej pęknięć niż do tej pory. Lata 80., na których skupia się 4. sezon serialu (widziałem wszystkie 10 odcinków), to okres wyraźnego rozpadania się starannie budowanej pałacowej gry pozorów – choć dla bohaterów to raczej kiepska wiadomość, dla widzów wręcz przeciwnie.
Ci dostają bowiem serial, który przeszedł zaskakująco dużą jak na siebie przemianę, ze stylowej i dojrzałej opowieści z poprzedniego sezonu stając się historią znacznie bardziej treściwą, a nawet napędzaną żywymi emocjami. Nie jest to bynajmniej krytyka dotychczasowych odsłon "The Crown", które zawsze w mniejszym czy większym stopniu chwaliłem. Raczej dostrzeżenie zmiany podejścia ze strony Petera Morgana, pewnie po części wymuszone portretowanymi wydarzeniami, ale i tak warte docenienia, zwłaszcza że poszedł za nim wręcz pewien brak kompromisów.
Ten widać najlepiej w portretowaniu każdego bez wyjątku członka rodziny królewskiej – od rzecz jasna wciąż w swoim stylu dyskretnie grającej pierwsze skrzypce Elżbiety (Olivia Colman), przez mocno zepchniętych na margines Filipa (Tobias Menzies) i Małgorzatę (Helena Bonham Carter), po odgrywającego kluczową rolę Karola (Josh O'Connor) i znajdującą się bardziej w cieniu, ale zaznaczającą swoją obecność Annę (Erin Doherty). O ile dotąd wszyscy mogli liczyć na chociaż cień zrozumienia, a nawet odrobinę współczucia, teraz twórca serialu jest (jak na siebie) bezlitosny. Przedstawienie trwa, lecz maski opadają, a widoczne spod nich twarze bynajmniej nie wyglądają pięknie.
Serial bywa przy tym średnio subtelny, jak w odcinku, w którym cała rodzinka urządza sobie polowanie, podczas którego zwierzyną łowną bynajmniej nie jest jeleń lub gdy twórcy biorą się za relacje królowej z dziećmi. Mająca granice przyzwoitości łopatologia jest tu jednak dopuszczalna, a wręcz dobrze się sprawdza, bo pomaga w odkryciu, z jak wielkim teatrem mamy do czynienia. A co ważniejsze, jak w większości średni aktorzy zostali w nim obsadzeni, bo nie trzeba wiele, by jeden po drugim zaczęli wychodzić ze swoich rol. Nieważne, czy to mowa o zachowującej dystans i chłodne podejście monarchini, czy jej pozującym na bezbronną ofiarę następcy, czy kimkolwiek innym.
Emma Corrin lśni jako księżna Diana w The Crown
Stąd już niedaleko do wniosku, że wszyscy w tym towarzystwie są siebie warci, co czyni oglądanie ich odklejenia od rzeczywistości specyficzną przyjemnością. Emocjonalny chłód, czyste okrucieństwo, snobizm w najgorszym wydaniu, absolutna niezdolność do zakamuflowania niechęci wobec "zniżania się" do poziomu prostaczków – wszystko, co było w poprzednich odsłonach serialu w miarę skrzętnie ukrywane, tutaj uderza widza prosto w twarz, mając jednak konkretny cel. Ba, ten cel ma nawet imię.
Diana (Emma Corrin), pojawiająca się w tym sezonie po raz pierwszy jako zaledwie osiemnastoletnia dziewczyna, stoi bowiem w tak oczywistym kontraście do całej reszty, że nie sposób od razu nie zapałać do niej sympatią. Gdzie w ogóle tej uroczej blond istocie o niewinnym spojrzeniu do tej zepsutej rodzinki? Jak porównywać ją, zwykłą nastolatkę, która mieszka ze współlokatorkami, dorabia jako sprzątaczka i przedszkolanka, a do tego lubi się wyszaleć przy głośnej muzyce, z przedstawicielami spróchniałego porządku, który wydaje się wzięty z zupełnie innego świata? Nie da się! Prawda?
W pierwszym odruchu zdecydowanie można tak powiedzieć. W drugim i trzecim, gdy już oglądamy, jak Diana zyskuje sobie przychylność i odkrywa nową rzeczywistość na czele z podejściem Karola i małżeńskim dodatkiem w osobie Camilli (Emerald Fennell) jeszcze też, ale już zaczynają się pojawiać pewne wątpliwości. Bo czy ktoś wciągnął ją do tej pełnej smutku, samotności i emocjonalnej pustki "zabawy" w księżniczkę wbrew jej woli? Nawet więcej, czy ona faktycznie nie miała ani grama świadomości, w co się pakuje, a jeśli uznać, że nie, to czy jej niewinność wszystko usprawiedliwia?
Oczywiście to nie tak, że Morgan uderza w Dianę w stopniu chociaż podobnym do pozostałych. Absolutnie nie, to bez dwóch zdań bohaterka tragiczna, a jej różnego rodzaju problemy skryte za fantastyczną kreacją debiutującej w tak dużej roli Emmy Corrin w niezaprzeczalny sposób ustawiają widzów po jej stronie. Nie trzeba jednak szukać głęboko, by we wzbudzającej miłość wszystkich poza własnym mężem księżną dostrzec rysy charakterystyczne dla innych bohaterów.
Diana jest wprawdzie wyjątkową osobą, ale to niekoniecznie oznacza bycie równie wyjątkową przedstawicielką rodziny królewskiej. Co najwyżej taką, która ku zdumieniu innych postanowiła nieco zmienić zasady gry, by wypaść w niej korzystniej. Tylko czekać, aż Morgan zgłębi temat tej nie tak jednoznacznej, jak mogłoby się wydawać postaci w kolejnym sezonie, choć szkoda, że już bez Corrin i O'Connora, którzy dają tu niejeden popis.
The Crown, czyli królowa kontra Żelazna Dama
Zresztą nie tylko oni, bo zawsze stojące na fantastycznym aktorskim poziomie "The Crown" w 4. sezonie jest pod tym względem jeszcze lepsze, a to za sprawą wprowadzenia kolejnej po Dianie kluczowej nowej postaci. Margaret Thatcher w interpretacji ukrytej pod wylakierowanym blond hełmem Gillian Anderson (warto docenić fenomenalną robotę charakteryzatorów) to jednak nie tylko błyskotliwa kreacja, a przede wszystkim postać z krwi i kości, a przy tym jedyna prawdziwa opozycja wobec królowej.
Bo przecież trudno za taką uznać Dianę – słodkie dziecko, które potrafi zwrócić na siebie uwagę i robi dużo hałasu, ale gdy przychodzi do konkretów, to jej tupanie nogą zostaje szybko uciszone. Nie, nowa pani premier to zupełnie inna kategoria przeciwnika, o czym zarówno Elżbieta, jak i widzowie będą mieli okazję przekonywać się przez cały sezon, z przyjemnością obserwując starcia tych dwóch jakże różnych, choć też pod pewnymi względami podobnych kobiet. Tym bardziej że zamiast taniego efekciarstwa pozwolono działać ogromnej charyzmie i umiejętnościom pary genialnych aktorek, czyniąc z ich wspólnych scen mały teatralny spektakl.
Co jednak ciekawe, nietrudno przy tym o wskazanie, po której stronie leżą twórcze sympatie, bo Morgan ani przez moment nie ukrywa, że z polityką thatcheryzmu raczej średnio mu po drodze. Trochę szkoda, bo serialowi momentami brakuje rozsądnej przeciwwagi. Panią premier poznajemy wszak w głównej mierze przez pryzmat jej relacji z królową, która choć fascynująca, nie daje pełnego obrazu Thatcher, na koniec pozostawiając wręcz z poczuciem pewnej niesprawiedliwości. Cóż, jak wspominałem, Peter Morgan stał się nadspodziewanie bezkompromisowy.
Mimo wszystko nie mam najmniejszego zamiaru na to narzekać, szczególnie że oglądanie "The Crown" to w tym sezonie po prostu czysta przyjemność. Równie imponująca rozmachem i dbałością o detale jak zawsze, a przy tym potrafiąca zaskoczyć kilkoma pomysłami i kreatywnie podchodząca do historycznych wydarzeń, nie przeinaczając ich znaczenia. Wszystko to, z dodatkiem towarzyszącej nowym odcinkom energii i świeżości sprawia, że serial wygląda, jakby brał głęboki oddech przed ostatnią prostą – a wiedząc, co nas czeka, ten bez wątpienia mu się przyda.