"Glee" (3×22): Finałowa katastrofa
Marta Rosenblatt
23 maja 2012, 21:13
A może po prostu udajmy, że ostatniego odcinka nie było i uznajmy, że finałowym odcinkiem było "Nationals"? Tak by było lepiej. Lepiej dla scenarzystów, fanów i aktorów. A może scenarzyści nie chcieli zawyżać średniej 3. sezonu i specjalnie stworzyli takiego potworka.
A może po prostu udajmy, że ostatniego odcinka nie było i uznajmy, że finałowym odcinkiem było "Nationals"? Tak by było lepiej. Lepiej dla scenarzystów, fanów i aktorów. A może scenarzyści nie chcieli zawyżać średniej 3. sezonu i specjalnie stworzyli takiego potworka.
Po pierwsze, podstawowe pytanie: co to w ogóle było? Mogę zwalić to na trzecią w nocy, ale odcinek wyglądał jak jakiś twór pijanego montażysty. Sceny zmontowane bez ładu i składu, fabularny chaos i wyraźny pośpiech w sklecaniu scenariusza. Chyba najlepiej by było, jakby twórcy szarpnęli się na podwójny odcinek. Postaci jest tak wiele, że niemożliwe jest sensowne rozłożenie ich wątków w czasie (a może jednak możliwe, tylko do tego potrzeba odrobinę dobrej woli).
Wszyscy shipperzy prócz fanów Faberry mają prawo czuć się zawiedzeni. Scena między Quinn i Rach jakby wyjęta z marzeń sennych fandomu, swoją drogą – czy one widują się ze sobą tylko w łazience?
A reszta? Finchel miało swoje momenty ("niezbyt komfortowe pocałunki") , ale pewnie scena finałowa złamała wszystkim fanom serce. Niby fajnie, że nie skończyło się sztampowym happy endem, ale jednak scena, kiedy Rach wsiada do pociągu zalatywała teen dramą w stylu "One Tree Hill".
Tike? Mogli dać im te 30 sekund na jakąkolwiek rozmowę. A nie, przepraszam, przeznaczyli je na bezsensowne Samcedes – oni w ogóle są parą? Quick fajnie, że przypomnieli sobie o Beth. Pocałunek na odwagę? Dziwne.
Brittana? Chyba lepiej by było, jakbym powstrzymała się od komentarza. Cliffhanger rodem z oper mydlanych. No i po choinkę zapraszają gwiazdę, czyli w tym przypadku Glorię Estefan, skoro mają jej do zaoferowania dwie marne sceny. Nawet nie śniłam, żeby zaśpiewała, ale gdzie u licha scena z babcią? To chyba już jakaś reguła, że odcinki z gwiazdami są słabe (patrz: Ricky, Matt Bomer.) I ten Nowy Jork… San i NY? Serio? No i taki mały acz irytujący drobiazg – czy Breadstix to jedyna knajpa w przeklętym Ohio?
Jeśli chodzi o niezdanie Brittany to jest to kompletna scenariuszowa porażka. Fajnie, że ktoś się przejął. Puck ma kłopoty? Pomóżmy mu wszyscy. Swoją drogą miło, że zdał, ale te podwójne standardy są po prostu nie fair.
Britt była postacią komediową, ale odkąd scenarzystom zachciało się bardziej rzeczywistego "Glee", mają z nią problem. Tak, w realnym świecie bankowo by nie zdała, ale hello, jej kot przemyca narkotyki…
Klaine? Niby wiadomo, że pocałunek nie jest najważniejszy… No dobra, kogo ja oszukuję. Fani Klaine'a pewnie już wysłali Ryanowi Murphy'emu wąglika. Scena w sali to naprawdę marna namiastka tego, czego wszyscy oczekiwali. Wszystko będzie dobrze i inne lelum polelum, naprawdę mogliby się bardziej wysilić. Zabrakło zwłaszcza sceny, w której Blaine zareagowałby jakoś na sprawę z NYADA.
A właśnie skoro jesteśmy już przy NYADA. Czy to, że Kurt się nie dostał, nie wydaje się trochę bez sensu? Wiem, "it's Glee", ale jednak coś jest nie halo. Można było się spodziewać, że przewrotnie to właśnie Rachel się dostanie, a K. nie (C`est la vie, baby), ale po tak świetnym występie przed Carmen T. jest to po prostu dziwne. Tylko niedostanie się Finna zaliczam na plus, pewnie zauważyliście, że nie przepadam za tą postacią, ale to akurat było prawdopodobne- Finn aktorem, serio?
Pewnie jak trochę ochłonę to troszkę łaskawszym okiem spojrzę na finał. Jednak teraz czuję jedynie rozgoryczenie. Wiem, że trudno wszystkich zadowolić. Wiem, że trudno po równo rozdzielić wątki. Jednak to wszystko dałoby się zrobić bardziej profesjonalnie. A tak? Finał to jeden z tych odcinków sklejonych na kolanach. Miały się polać łzy, a tymczasem nawet nie otworzyłam mojego opakowania chusteczek. Owszem coś tam mnie ścisnęło w brzuchu podczas występów muzycznych, ale jak na finał to raczej słabo to wyszło. Te wszystkie flashbacki w postaci mało subtelnych przebitek scen z 1. sezonu raczej też nie pomogły. Choć "Single Ladies" w wykonaniu Burta było chyba jedyną komediową sceną w tym odcinku.
A właśnie, muzyka… Przy słabiutkiej warstwie fabularnej wypadałoby, żeby ona była na najwyższym poziomie. Niestety była tylko przyjemna. Nie przeszkadzała. Emocji brawie brak. No, może solo Kurta coś tam drgnęło (hej, Kurt znów śpiewa!).
Jedno jest pewne: wyrachowani scenarzyści sprawili, że raczej większość fanów z czystej ciekawości (no i zapewne z tęsknoty) obejrzy pierwszy odcinek 4. serii. RIB zostawili mnóstwo otwartych furtek co jest zrozumiałe, nie wiadomo na dobrą sprawę, kto zagra w 4. sezonie. Tylko czy naprawdę nie dało się tego lepiej napisać?