"Dzień trzeci" porzuca klimatyczną historię dla krwawej jatki – recenzja finału miniserialu Sky i HBO
Mateusz Piesowicz
21 października 2020, 20:16
"Dzień trzeci" (Fot. HBO)
Przez kilka serialowych godzin i jeden eksperymentalny odcinek specjalny "Dzień trzeci" mocno intrygował, wyróżniając się na tle telewizyjnej konkurencji. Czy zostało tak do końca? Spoilery.
Przez kilka serialowych godzin i jeden eksperymentalny odcinek specjalny "Dzień trzeci" mocno intrygował, wyróżniając się na tle telewizyjnej konkurencji. Czy zostało tak do końca? Spoilery.
Niesamowity klimat, niepokojące wierzenia i rytuały, a wszystko związane z mrokami ludzkiej psychiki. Dodajmy podkreślającą osobliwość historii warstwą audiowizualną i dostaniemy "Dzień trzeci" – serial jednocześnie dość prosty fabularnie, ale zdecydowanie inny od wszystkiego, co zwykle możemy oglądać w telewizji. Tylko czy na samej niezwykłości można oprzeć całą opowieść?
Dzień trzeci – finałowe starcie na wyspie Osea
"Last Day – The Dark", czyli finał zarówno całego miniserialu, jak i jego zimowej części, udowodnił, że nie do końca, w dużym stopniu odchodząc od gęstej atmosfery poprzednich odcinków. Powiecie, że całkiem słusznie, w końcu trzeba było wyjaśnić kilka kwestii, a akurat odpowiedzi zakończeniu odmówić nie można. Gorzej było jednak z płynącą z nich satysfakcją, a właściwie jej brakiem.
Ostatnia odsłona serialu Dennisa Kelly'ego była zdecydowanie najmniej enigmatyczną ze wszystkich, zaczynając się od spotkania Helen/Cas (Naomie Harris) z Samem (Jude Law), którzy musieli rozwiązać kilka nietypowych małżeńskich problemów (czy nasz zmarły syn zmienił kolor skóry?), by potem przejść do dosłownej walki o kontrolę na wyspie. Bo jak już wiedzieliśmy, Osea potrzebuje lidera, ale tylko jednego. A że wyglądający na mocno zapuszczonego Sam najwyraźniej się w tej roli nie sprawdził, to szybko wyrosło mu spore grono przeciwników.
Ci natomiast, prowadzeni przez stylizowaną na Matkę Boską Jess (Katherine Waterston), nie zamierzali brać jeńców, co doprowadziło do tego, że parę osób dostało nożem, ktoś oberwał siekierą, a jeszcze innych utopiono lub zastrzelono. Krwi przelano zatem całkiem dużo, szkoda że bez większego sensu i przy kompletnym braku emocjonalnego zaczepienia. Można się kogoś brutalnie pozbyć? To nie ma na co czekać!
Dzień trzeci postawił na prostą i brutalną akcję
Nie da się ukryć, że takie postawienie sprawy jest rozczarowujące, szczególnie po wszystkim, co zobaczyliśmy do tej pory. Owszem, "Dzień trzeci" od początku nie ukrywał swoich horrorowych naleciałości, ale ich folkowy rodowód dobrze współgrał z fabułą, pomagając w budowie serialowego klimatu. W finale jednak zamiast niego, postawiono na coś przypominającego banalnego slashera okraszonego nieprzekonującymi twistami.
Te można by wymieniać długo, począwszy od rewelacji na temat dziwnego dzieciaka, który jednak nie okazał się zmarłym synem pary głównych bohaterów, przez miotaną wątpliwościami Ellie (Nico Parker), po słowa "Nathana" do matki, które miały w jakże wyszukany sposób zasiać w nas trochę niepewności. Mam wrażenie, że żadne z tych działań nie przyniosło pożądanego skutku, a w przypadku Ellie był on wręcz odwrotny od zamierzonego. Ja wiem, że dziewczyna czuje się emocjonalnie zagubiona między rozpaczającym ojcem i zagubioną matką, ale żeby tyle wystarczało do przejścia na stronę nieznajomych sekciarzy?
Nawet nie próbujcie tłumaczyć wszystkiego tym, że "wyspa jest wyjątkowa". Jestem na niej od sześciu odcinków i szczerze powiedziawszy w żaden sposób tej wyjątkowości nie odczułem. Tak, widziałem grupę ludzi wyznających przerażającą odmianę chrześcijaństwa i szczerze swojej wierze oddanych – ich zachowanie da się zrozumieć, ale nowoprzybyłych?
Niestety, o ile w przedpremierowej recenzji narzekałem wyłącznie na to, że "Dzień trzeci" skrywa pod oryginalną powierzchnią bardzo prostą treść, teraz wkroczyliśmy już na terytorium niczym niepodpartych banałów. Tak ci, widzu, mówimy, więc tak jest, a czy to kupisz, czy nie, to już twoja sprawa. No więc ja nie kupiłem, co sprawiło, że wszystkie finałowe rewelacje i rozwiązania nie mogły już do mnie trafić, nawet dramatyczna końcówka.
Czy cały Dzień trzeci jest rozczarowujący?
Nie zmienia to mimo wszystko faktu, że wcale nie uważam oglądania produkcji Sky i HBO za totalną stratę czasu. Abstrahując nawet od zalet realizacyjnych (w "Zimie" wprawdzie znacznie mniej atrakcyjnych niż w "Lecie", ale wciąż przykuwających wzrok), "Dzień trzeci" można przecież odczytywać inaczej, niż tylko podążając za do bólu dosłowną fabułą. A gdy wyjrzymy poza nią, zaczyna się robić ciekawiej.
Wówczas bowiem zamiast grupy niepasujących do współczesnego świata outsiderów zobaczymy zamkniętą społeczność, która uważa się wręcz za tego świata centrum, stawiając się w roli wybawicieli. Myślenie to niebezpieczne dla nich samych, gdy w na pozór niepodzielnej grupie pojawia się rozłam, ale przede wszystkim dające się dopasować do różnych aspektów rzeczywistości – od społecznych, przez polityczne do religijnych, bo przecież nigdzie nie brakuje takich, którzy uważają, że wszystko kręci się wokół nich.
Serial wydaje się przed takim podejściem z jednej strony jasno przestrzegać, z drugiej idzie jednak na łatwiznę, nie szukając jakiegokolwiek rozwiązania. Oczywiście poza ucieczką i wyraźnym rozdziałem między "nimi" a resztą świata, tu w osobie Cas i dziewczynek uwalniających się od wpływów wyspiarzy, którymi przesiąkł już Sam. Mało optymistyczne przesłanie, ale może właśnie takie miało być?
A może odpowiedzi należy poszukać raczej w innych rejonach, odczytując serial pod bardziej ludzkim kątem? Wtedy na pierwszy plan wysuną się żałoba i różne sposoby jest przeżywania, które nie dość że rozbiły małżeństwo Sama i Cas, to jeszcze wpłynęły destrukcyjnie na Ellie. Takie odczytywanie jest bez wątpienia uprawnione, ale jednak dość nieprzekonujące, bo jak już wspominałem, "Dzień trzeci" nijak nie potrafi uwiarygodnić emocjonalnie historii i bohaterów. Przez to nawet symboliczne pożegnanie Cas z Nathanem, którego przez chwilę widziała w łódce, trudno uznać za autentyczne, a ostatni kadr z matką i córkami śpiącymi promieniach słońca nie daje takiej otuchy, jaką powinien.
Dzień trzeci – zwykły serial czy jednak coś więcej?
Bardziej przemówiło do mnie za to pozostanie na wyspie Sama, którego ból uleczyła wiara – nieważne czy mająca racjonalne podstawy, czy nie. W serialu, który w takim stopniu oparł się na religijności, ma to wyjście mimo wszystko więcej logicznych podstaw, a też droga, jaką przeszedł bohater, uwiarygodnia jego podejście. Jaka droga? Ta przedstawiona w odcinku specjalnym. Jego trwający godzinę i 40 minut skrót przygotowało HBO i w sumie go polecam, bo to ciekawa rzecz, a taką formę da się przyswoić, w przeciwieństwie do 12-godzinnej całości. Dodatkowo zobaczycie tam m.in. Florence Welch we własnej osobie (tak, tę Florence Welch).
Oczywiście mnogość interpretacji i znaczeń, jakich można się doszukiwać w serialu, nie sprawia ostatecznie, że ten staje się lepszą opowieścią. Raczej potwierdza, że twórcy mieli spore ambicje i dużo oryginalnych pomysłów, a przez to skupili się w większym stopniu na nich, niż na naprawdę wyjątkowej fabule. Ta pozostała na tyle sprawnie opowiedzianą, że można "Dzień trzeci" z zainteresowaniem obejrzeć, traktując jako nieco inną od reszty mieszankę dramatu, thrillera i horroru. Czyli wciąż jest nieźle, mimo że był potencjał na znacznie więcej.