"Kraina Lovecrafta" pozostała wypakowana niezwykłościami do samego końca – recenzja finału
Mateusz Piesowicz
19 października 2020, 21:15
"Kraina Lovecrafta" (Fot. HBO)
Kilka ostatnich tygodni w towarzystwie "Krainy Lovecrafta" było prawdziwa jazdą bez trzymanki. Finał – choć nieidealny – utrzymał kosmiczne tempo, zostawiając nas z ochotą na więcej. Spoilery.
Kilka ostatnich tygodni w towarzystwie "Krainy Lovecrafta" było prawdziwa jazdą bez trzymanki. Finał – choć nieidealny – utrzymał kosmiczne tempo, zostawiając nas z ochotą na więcej. Spoilery.
O rany, co to było za szaleństwo! Gatunkowy miks horroru, akcji, fantasy, science fiction, a czasem wszystkich naraz. Opowieści o duchach, klątwach i tajemnych zakonach, wycieczki w czasie i przestrzeni, zamiany ciał, gore i potwory, a to wszystko w kontekście wstydliwej historii Ameryki i jej niestety bardzo wyraźnej powtórki we współczesności. "Kraina Lovecrafta" była tym wszystkim jednocześnie, a zarazem serialem, jakiego wcześniej nie widzieliśmy. Czy na koniec udało się to szaleństwo w satysfakcjonujący sposób opanować?
Kraina Lovecrafta kończy się pełnym akcji finałem
I tak, i nie. Pod względem fabularnego zamykania historii zdecydowanie tak, bo "Full Circle" był odcinkiem, który nie zbaczał z wytyczonej ścieżki, kończąc jedną sprawę po drugiej bez pozostawiania miejsca na wątpliwości. Postawienie na konkretne rozwiązania miało jednak swoją cenę – choć osiągnięto scenariuszowe cele, finał nie zostanie jedną z tych serialowych godzin, które będzie się długo wspominać. Co nie znaczy, że było w nim miejsce na nudę.
Wręcz przeciwnie, akcji nie brakowało od samego początku, gdy nasi bohaterowie kończyli jeszcze sprawy z zeszłego tygodnia, używając zabranej z przeszłości Księgi Imion do pomocy przechodzącej potworną metamorfozę Dee (Jada Harris). Jak się miało okazać, z różnymi skutkami, bo oprócz przywrócenia dziewczyny do dość dobrej formy, Tic (Jonathan Majors) i Leti (Jurnee Smollett) zyskali też plan mający pokrzyżować szyki Christinie (Abbey Lee) i nie tylko jej.
Gra szła bowiem o większą stawkę, niż tylko uniemożliwienie pannie Braithwhite zyskania nieśmiertelności, co jednak wymagało poświęceń. I tych w finałowym starciu, które ponownie doprowadziło nas do Ardham, nie brakowało. Począwszy od Ruby (Wunmi Mosaku) stającej po stronie siostry mimo uczuć względem Christiny, a skończywszy na wykrwawiającym się dla lepszej sprawy Atticusie. Czy było warto?
W tej kwestii mam co najmniej mieszane uczucia. Rozumiejąc intencje twórców, którzy chcieli "odciąć białych od magii", przekazując całą niezwykłą potęgę w ręce czarnych i tym samym czyniąc ich głównymi bohaterami wszystkich opowieści, nie mam przekonania, czy to działanie zostało odpowiednio umotywowane. Sam pomysł jak najbardziej ma sens i wpisuje się w prowadzoną konsekwentnie od początku serialową narrację, ale emocjonalnie coś tu jednak nie gra. Po tak dramatycznym zakończeniu widz powinien wszak z trudem zbierać myśli, a nie zadawać sobie pytania o zasadność całej sytuacji.
Finał Krainy Lovecrafta ma mocne i słabe strony
Nie zrzucałbym jednak całej winy za tę sytuację na finał. Odpowiedzialnych należy zdecydowanie szukać wcześniej, bo nie trzeba być bardzo spostrzegawczym, by zauważyć, kiedy "Kraina Lovecrafta" prezentowała się zdecydowanie najlepiej. Podpowiadam, że nie było to wtedy, gdy na pierwszy plan wysuwał się główny wątek konfliktu Freemanów z Braithwhite'ami. A skoro tak, to czy można się dziwić, że postawienie na niego w kulminacyjnym momencie nie do końca się sprawdziło?
No nie można, tak samo jak trudno odczuć pełną satysfakcję na widok pokonanej Christiny. Postaci negatywnej, ale wzbudzającej na tyle duże wątpliwości, że sprowadzenie jej na koniec do roli dość banalnego czarnego charakteru wygląda mało przekonująco i nie sprawdza się pod kątem dramaturgicznym. Bo i jak zaangażować się emocjonalnie w walkę z przeciwniczką, która sama twierdzi, że zabójstwo Tica to "nic osobistego" i w gruncie rzeczy nie mamy powodów, by jej nie wierzyć? Ba, można wręcz dojść do wniosku, że decyzja o tym, by odebrać jej moc zamiast wybrania pokojowego rozwiązania (oddania Księgi Imion) jest irracjonalna. Poświęcenie dla większej sprawy swoją drogą, zdrowy rozsądek swoją – sądzę, że w tym przypadku nie najlepiej zważono proporcje.
Zamiast więc zgodnie z planem twórców opłakiwać bohaterskiego Atticusa wraz z resztą, skupiałem się na innych sprawach, znajdując oczywiście mnóstwo zalet finału. Bo to absolutnie nie tak, że "Full Circle" było słabym odcinkiem! Może wręcz oceniam go zbyt surowo ze względu na fantastyczny poziom, jaki prezentowała "Kraina Lovecrafta" wcześniej – tu było "tylko" dobrze.
Weźmy choćby te wiarygodne emocje, których tak brakowało mi w końcówce odcinka. Oczywiście, że były wcześniej! Już na samym początku w scenach z Atticusem i Dorą (Erica Tazel) świetnie zaprezentował się Jonathan Majors, pokazując inną, delikatniejszą stronę swojego bohatera. Niby już nam znaną, ale wciąż mocno kontrastującą z silnym Tikiem, który decyduje się poświęcić dla pozostałych. Czyż ta jego wersja, tonąca we łzach w objęciach ducha matki nie jest znacznie bardziej zwykła i ludzka, a przez to łatwiejsza do zaangażowania widza?
Szkoda, że Misha Green i reszta ekipy nie zdecydowali się w większym stopniu zaakcentować w finale tej "normalnej" strony swoich bohaterów. Ci wszak mają ku temu ogromny potencjał, odkrywając go czasem w drobnych momentach, jak przy okazji konfliktu Dee z Hippolytą (Aunjanue Ellis), zakończonego nie tylko montażem nowej ręki, ale przede wszystkim prostym wyrazem autentycznej matczynej miłości. Tutaj w formie komiksu, przy okazji którego warto zauważyć świetny pomysł twórców, czyli docenienie Afuy Richardson, autorki wykorzystanych w serialu historii obrazkowych w prawdziwym świecie.
Wymieniać można dalej, wspominając choćby rozwijającą się w intrygujący sposób relację Christiny z Ruby, czy moją bez dwóch zdań ulubioną scenę z finału z samochodem pełnym bohaterów jadących na prawdopodobną śmierć, ale i tak wesoło śpiewających "Sh-Boom" (z oporem dołączający do zabawy Montrose to absolutna perełka w wykonaniu Michaela Kennetha Williamsa). Dodajmy do tego kilka efektownych pomysłów realizacyjnych, choćby montaż walki Leti z Christiną/Ruby oraz reszty bohaterów na moście, a przestanie dziwić, że niektóre istotne sprawy trzeba było załatwiać na chybcika.
Kraina Lovecrafta to serial inny niż wszystkie
Tak było wszak w najważniejszym momencie odcinka, gdy zaklęcie Leti i ogony Ji-Ah (Jamie Chung) rozprawiały się z Christiną, a my widzieliśmy przebłyski zakończeń, które wcześniej przed nami ukryto. Można to tłumaczyć koniecznością podtrzymania widzów w niepewności, ale coś mi mówi, że to jednak chęć upchnięcia w godzinie jak najwięcej innych pomysłów tak dobrych, że żal je wycinać. Czy w sumie można twórców za to winić?
W przypadku innego serialu pewnie tak, tutaj jednak nie mam serca, bo jakkolwiek formułowałbym zarzuty wobec "Krainy Lovecrafta", na końcu i tak łapię się na tym, że kupuję praktycznie wszystko, co zostanie mi podsunięte. Czy to wypakowaną znaczeniami gatunkową karuzelę zamieniającą cotygodniowe oglądanie odcinka w seans niespodziankę, czy zakończenie sezonu widokiem morderczej dziewczynki z mechaniczną ręką i jej shoggotha ryczącego do księżyca.
Swoją drogą ciekawe, czy ta ostatnia scena może być jakąś wskazówką, co do kierunku, jaki obierze serial, o ile otrzyma kolejny sezon (w rozmowie z portalem Rolling Stone Misha Green powiedziała, że trwają rozmowy na ten temat)? Bezwzględność, z jaką Dee zamknęła niezakończone sprawy dorosłych, zdecydowanie czyni z nią postać, którą można by osadzić w centrum nowej historii, ale to bynajmniej nie jest jedyna droga.
"Kraina Lovecrafta" pokazywała wszak przez dziesięć odcinków, że stwarza twórcom multum możliwości i nawet uśmiercenie głównego bohatera nie wydaje się wielką przeszkodą w kontynuowaniu opowieści (lub zaczęciu zupełnie innej). W wielu momentach tego sezonu Misha Green i reszta udowodnili, że stać ich na stworzenie serialu, który przebija praktycznie wszystko, co można aktualnie oglądać w telewizji – jeśli jeszcze nie wyczerpali źródła znakomitych pomysłów, to ja biorę w ciemno cokolwiek przyjdzie im do głowy.