Kultowe seriale: "The Office", czyli prawdziwy król wśród sitcomów
Nikodem Pankowiak
10 października 2020, 21:01
"The Office" (Fot. NBC)
Gdy Ricky Gervais pisał "The Office", pewnie nie przypuszczał, jaką popularność i pieniądze przyniesie mu ten serial. A to głównie dzięki stworzonej kilka lat później amerykańskiej wersji.
Gdy Ricky Gervais pisał "The Office", pewnie nie przypuszczał, jaką popularność i pieniądze przyniesie mu ten serial. A to głównie dzięki stworzonej kilka lat później amerykańskiej wersji.
Dziś w naszym cyklu Kultowe seriale gości "The Office" ("Biuro"), jeden z najważniejszych sitcomów w historii telewizji. Emitowany w latach 2005-2013 serial, będący remake'iem króciutkiej brytyjskiej produkcji Ricky'ego Gervaisa pod tym samym tytułem, doczekał się w amerykańskiej telewizji NBC dziewięciu sezonów i 201 odcinków, a aktorzy, którzy w nim zagrali, to dziś prawdziwe gwiazdy. I to mimo że początki były raczej skromne, bo do Amerykanów nie do końca trafiał ten typ poczucia humoru i forma mockumentu, w jakiej utrzymana jest komedia o pracownikach firmy sprzedającej papier z małego miasteczka w Pensylwanii.
Choć w Polsce nie jest to serial aż tak popularny – pewnie byłoby inaczej, gdyby można było obejrzeć go na Netfliksie, a nie na Amazonie – to w Stanach "The Office" zyskało już miano produkcji kultowej, w kategorii sitcomów coraz częściej stawianej na równi z "Seinfeldem", "Frasierem" czy "Przyjaciółmi". Zresztą, gdy mieli okazję konkurować, to właśnie serial o pracownikach Dunder Mifflin wykręcał na amerykańskim Netfliksie większe liczby niż produkcja o szóstce przyjaciół z Nowego Jorku. Trudno się zatem dziwić, że streamingowy gigant dość mocno oberwał od rozczarowanych subskrybentów, gdy ogłoszono, że w 2021 roku NBC zamierza emitować go wyłącznie na swojej platformie Peacock.
The Office – trudne początki wielkiego hitu
Dzisiejsza popularność tego serialu zaskoczyła nawet jego twórców – sam Greg Daniels, który przeniósł brytyjską wersję na amerykańskie ekrany, przyznał, że ani producenci, ani NBC nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, jaki skarb mają w swoich rękach, gdy podpisywali wieloletnią umowę z Netfliksem. Czytaj: mogli oni zarobić znacznie, znacznie więcej. Można też założyć, że "The Office" będzie magnesem, który przyciągnie do Peacock wielu nowych klientów.
Ten skok popularności serialu faktycznie może zaskakiwać – w końcu w ciągu swoich dziewięciu sezonów (poza kilkoma wyjątkami) nigdy nie udało mu się zgromadzić przed telewizorami widowni powyżej 10 milionów. A mówimy przecież o czasach, gdy Amerykanie wciąż jeszcze oglądali seriale w telewizji. Choć dziś "The Office" to serial-legenda, jego najchętniej oglądany sezon – piąty – zanotował średnią widownię na poziomie 9 milionów i zajmował 52. miejsce na liście najchętniej oglądanych programów w amerykańskiej telewizji. Dla twórców i obsady był to jednak już spory sukces – w końcu początki tego serialu to jedna wielka walka o przetrwanie.
W sukces remake'u brytyjskiego "The Office" nie wierzył prawie nikt. Gdyby nie entuzjazm i upór Grega Danielsa, być może nigdy ten serial nie ujrzałby światła dziennego. NBC przez długi czas nie wiedziało, co zrobić z sitcomem udającym serial dokumentalny o pracownikach biura, w którym sprzedaje się papier. Tak, papier. Ciężko wyobrazić sobie bardziej nudne miejsce akcji dla serialu. Ostatecznie pierwszy sezon, nakręcony za niewielkie pieniądze, zadebiutował w midseason w 2005 roku. Odcinków było niewiele, bo tylko sześć. Tak jak w Wielkiej Brytanii.
Steve Carell, czyli największa gwiazda The Office
Entuzjazm widzów i krytyków był jednak niewielki. Choć pilotowy odcinek zobaczyło aż 11 milionów widzów, to ostatni, szósty odcinek już niecałe 5 mln. Wydawało się, że los serialu jest już przesądzony, ale wtedy wydarzyła się rzecz zaskakująca. Steve Carell, dzięki roli w filmie "40-letni prawiczek" z dnia na dzień został gwiazdą wielkiego ekranu. To dawało nadzieję, że jednak znajdą się chętni, by oglądać 2. sezon, który ostatecznie doczekał się zamówienia, jednak nie było to zamówienie standardowe. NBC nakazało twórcom znacznie ściąć i tak niewielkie w porównaniu do innych seriali koszty produkcji, a następnie zamówiło siedem odcinków, by później dokładać kolejne. Oprócz tego zaczęto oczekiwać od scenarzystów, że zrobią coś z jego najważniejszym elementem – granym przez Carella Michaelem Scottem.
Scott – najlepszy szef na świecie, jak nazywa sam siebie, i główny bohater serialu – był w pierwszym sezonie bardzo wierną kopią Davida Brenta (Ricky Gervais) z brytyjskiej wersji, czyli postacią, której nie sposób polubić. I o ile brytyjscy widzowie, przyzwyczajeni do specyficznego humoru, tę postać kupili, o tyle amerykańscy mieli z tym wyraźny problem. Dlatego też przed drugim sezonem scenarzyści dostali zadanie wręcz niemożliwe do spełnienia – musieli "odświeżyć" Michaela, ale w taki sposób, aby nie zatracić jego osobowości, a przy tym sprawić, żeby był bardziej lubiany. Trzeba przyznać, że twórcy serialu wywiązali się z tego zadania znakomicie. Już od pierwszego odcinka nowego sezonu zaczęli powoli, nienachalnie wrzucać pierwsze sytuacje, pojedyncze zdania, które świadczyły o tym, że Michael jednak nie jest taki zły.
Tutaj ogromne brawa należą się jednak przede wszystkim Steve'owi Carellowi, który wspiął się na wyżyny aktorstwa w portretowaniu swojego bohatera, tworząc rolę na zawsze definiującą jego karierę. Nic zatem dziwnego, że na początku 2006 roku otrzymał on, dość niespodziewanie, Złoty Glob dla najlepszego aktora w serialu komediowym (w tym miejscu dodam, że Carell nigdy nie wygrał Emmy, co z perspektywy czasu uważam za skandal). Od tego momentu serial złapał wiatr w żagle i w ciągu kilku miesięcy z outsidera zmienił się w laureata Emmy dla najlepszej komedii.
Trudno powiedzieć, czy istnieje jakiś jeden szczególny powód – no, może poza Steve'em Carellem – dla którego widzowie pokochali "The Office", które było sitcomem innym od reszty. Do perfekcji wykorzystano format mockumentary, przez co wiele żartów polega chociażby na sugestywnych spojrzeniach w kamerę. Twórcy uwielbiali również grać ciszą zapadającą między bohaterami – długie, niezręczne pauzy w dialogach to coś, co do dziś wyróżnia ten serial. I do tego oczywiście żarty, z których dziś większość zostałaby pewnie wycięta na etapie montażu lub może nawet nigdy nie trafiła do scenariusza.
To głównie zasługa Michaela – jego ignorancja czy brak jakiejkolwiek wrażliwości mogły często doprowadzić widzów do płaczu. Ze śmiechu. Oglądanie jego kolejnych wpadek czasem wzbudza wręcz fizyczny dyskomfort, ale nie da się odwrócić wzroku. Można to podsumować słowami Pam z jednego z odcinków: "To jak zgniecenie pająka książką. To okropne, ale i tak musisz spojrzeć". W głębi serca Michael to dobry człowiek, choć z bardzo uszkodzoną inteligencją emocjonalną, więc z czasem zaczynamy mu kibicować w poszukiwaniu miłości, której tak desperacko pragnie.
The Office to także historia miłosna Jima i Pam
Choć Michael Scott był koniem pociągowym serialu, to "The Office" to oczywiście nie tylko on. Już przy brytyjskiej wersji Ricky Gervais zauważył, że tym, co najbardziej przyciągało widzów do ekranów była historia miłosna między sekretarką i sprzedawcą papieru. Tak też było w amerykańskiej wersji, gdzie historia Pam (Jenna Fischer) i Jima (John Krasinski) w pierwszych sezonach zdecydowanie napędzała całą fabułę. Zanim ta dwójka (spoiler) ostatecznie zbliżyła się do siebie, musiała pokonać szereg rozłożonych na kilka sezonów przeciwności.
Dziś to serialowa para stawiana w jednym rzędzie z Samem i Diane z "Cheers" czy Rossem i Rachel z "Przyjaciół". Tyle że – przynajmniej zdaniem autora tego tekstu – para znacznie lepiej dopasowana. Niesamowitą chemię między Fischer i Krasinskim widać już od pierwszej sceny i na przestrzeni lat nie zmalała ona ani trochę. Aktorka grająca Pam przyznała niedawno, że ludzie wciąż reagują rozczarowaniem na wieść, że ona i serialowy Jim nie są małżeństwem w prawdziwym życiu.
Prawdziwym antagonistą dla tej dwójki jest Dwight Schrute (Rainn Wilson) – ślepo lojalny wobec Michaela, pełen dziwactw, ale jakże skuteczny sprzedawca, po godzinach zajmujący się farmą żywo wyjętą z XIX wieku. Wielu fanów twierdzi nawet, że rozwój relacji Dwighta i Jima – który bez ustanku stroił sobie żarty kosztem swojego dziwnego kolegi – jest nawet ważniejszy niż rozwój relacji Jima i Pam.
Trochę to naciągane, ale niewątpliwie ta dwójka zapewniała razem wielokrotnie jedne z najlepszych scen w historii serialu. W trzecim sezonie do obsady dołączył także Ed Helms jako Andy, jeden z handlowców sprzedających papier w Dunder Mifflin. Niestety w jego przypadku twórcy nigdy tak do końca nie wykorzystali potencjału komediowego aktora, który niedługo później stał się prawdziwą gwiazdą kina dzięki roli w "Kac Vegas".
The Office – najlepsza obsada w sitcomach?
O sile "The Office" w dużej mierze stanowiła także mała armia postaci drugo- i trzecioplanowych. Obsadzając role poszczególnych pracowników biura Dunder Mifflin w Scranton producenci chcieli postawić na aktorów z niewielką, czy nawet zerową rozpoznawalnością, dzięki czemu dokumentalny styl serialu tylko zyskał na autentyczności. Niektórzy z tych aktorów trafili na plan przez pokój scenarzystów, jak Mindy Kaling – dziś prawdziwa gwiazda amerykańskiej telewizji, B.J. Novak czy Paul Liberstein.
Będąca w obsadzie od pierwszego do ostatniego odcinka Phyllis Smith nie miała praktycznie żadnego aktorskiego doświadczenia, tylko pracowała jako asystentka Allison Jones – kierowniczki obsady. Można powiedzieć, że Smith znalazła się w serialu przez przypadek – podczas czytania kwestii z różnymi aktorami na castingach twórcy polubili ją tak bardzo, że postanowili umieścić przed kamerą. Swoją drogą, Phyllis jest jedną z kilku osób w obsadzie, której imię pokrywa się z imieniem granej przez nią postaci. Greg Daniels przyznał, że w pewnym momencie stracił pomysły na kolejne imiona dla bohaterów, więc "pożyczał" je od aktorów.
Wszyscy serialowi aktorzy wielokrotnie podkreślali, że na planie czuć było prawdziwie rodzinną atmosferę, wszyscy bardzo się lubili i praca nad "The Office" była dla nich prawdziwą przyjemnością. Nie uchroniło to jednak serialu przed roszadami w obsadzie. Tych – patrząc z perspektywy czasu na liczbę sezonów i aktorów – nie było może aż tak wiele, ale jedna z nich była prawdziwym trzęsieniem ziemi dla całego świata telewizji – pod koniec 7. sezonu serial opuścił Steve Carell, absolutny filar całej produkcji. Dziś wiemy, że tego odejścia można było łatwo uniknąć, bo Carell odchodzić wcale nie zamierzał – nie miał on żadnego problemu z przedłużeniem wygasającego kontraktu, ale nowe szefostwo NBC takowego nigdy mu nie zaproponowało.
Odejście Steve'a Carella i finałowy sezon The Office
To był ogromny cios dla całego serialu, po którym ten nigdy tak naprawdę się nie podniósł, mimo kilku prób. "The Office" bez swojego głównego bohatera nie było już tym samym serialem, scenarzystom coraz częściej zaczynało brakować paliwa, a i aktorom zaczęło być ciasno w swoich rolach. W 8. sezonie podjęto jedną z najbardziej kontrowersyjnych decyzji w historii serialu – w jednej z głównych ról pojawił się James Spader, który miał z założenia wypełnić pustkę po odejściu Carella. Widzowie jednak znienawidzili granego przez niego Roberta Californię, Spader nie złapał chemii z resztą obsady i po jednym sezonie pożegnał się z serialem.
Finałowy, 9. sezon najpierw miał być z założenia wstępem do rebootu "The Office". Wprowadzono nowych aktorów (Jake Lacy i Clark Duke), których bardzo szybko nazwano nowymi Jimem i Dwightem. Z serialem pożegnali się Mindy Kalling i B.J. Novak, a Ed Helms był nieobecny w kilu odcinkach z powodu prac nad trzecią częścią "Kac Vegas". Dodatkowo, Rainn Wilson miał początkowo zniknąć z ekranu w połowie sezonu – dla Dwighta szykowano spin-off "The Farm", który ostatecznie nie otrzymał zamówienia. Duże fragmenty jego pilota wpleciono w jeden z odcinków finałowego sezonu. Wiadomym było, że najważniejsi aktorzy raczej nie będą chcieli przedłużać wygasających kontraktów, więc twórcy i stacja stanęli przed dylematem – planować dziesiąty sezon już w bardzo zmienionym kształcie czy definitywnie pożegnać się z widzami? Ostatecznie dość szybko zdecydowano się na to drugie rozwiązanie.
W ostatnich dwóch sezonach widzowie i krytycy byli wobec "The Office" – całkiem słusznie – zdecydowanie surowsi niż wcześniej. Odpływ widowni po odejściu Carella był znaczny, odpływ ciekawych pomysłów na rozwój fabuły – jeszcze znaczniejszy. Dopiero kilka ostatnich odcinków to powrót do formy i ostatecznie można powiedzieć, że serial pożegnał się z widzami z klasą. Jego finałowy odcinek to wielki hołd dla tych dziewięciu lat, dla tych zwyczajnych bohaterów i ich absolutnie zwyczajnej pracy, nudnej jak wiele innych.
Czy warto oglądać serial The Office?
Dziś co jakiś czas pojawiają się głosy o powrocie "The Office". Jedni chcieliby całego sezonu, inni – jak choćby John Krasinski – przebąkują, że wystarczyłby jeden specjalny odcinek. Prawda jest jednak taka, że dziś taki serial raczej nie ma racji bytu. Sam Steve Carell przyznał, że wiele żartów, które przecież tak bardzo lubimy, byłoby nie do przyjęcia w serialu produkowanym w 2020 roku. Trudno wyobrazić sobie także wiarygodny powód do zebrania tych wszystkich bohaterów znów w jednym miejscu. Dziś przeżywamy prawdziwy festiwal powrotów dawnych hitów, ale "The Office" wydaje się jednym z tych tytułów, których lepiej nie ruszać. Zamiast nowych sezonów, lepiej ponownie odpalić stare.