"The Walking Dead" wyznacza sobie nowe ścieżki – recenzja "finału" 10. sezonu
Mateusz Piesowicz
5 października 2020, 22:59
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Takie mamy czasy, że finał "The Walking Dead" nadszedł kilka miesięcy po czasie i… w sumie nie jest finałem. Ale zamknięcia pewnych istotnych spraw nie da się mu odmówić. Spoilery.
Takie mamy czasy, że finał "The Walking Dead" nadszedł kilka miesięcy po czasie i… w sumie nie jest finałem. Ale zamknięcia pewnych istotnych spraw nie da się mu odmówić. Spoilery.
Uporządkujmy kilka rzeczy na początek. Po pierwsze, 10. sezon "The Walking Dead" nie dobiegł końca zgodnie z planem w kwietniu, ponieważ z powodu pandemii nie udało się dokończyć postprodukcji finałowego odcinka. Doszło do tego kilka miesięcy później, w trakcie których okazało się jednak, że "A Certain Doom" finałem będzie tylko z nazwy – cały sezon zakończy się bowiem na początku 2021 roku serią sześciu dodatkowych odcinków. Później nastąpi z kolei emisja ostatniej, jedenastej odsłony serialu. Proste?
The Walking Dead – finał kończący sagę Szeptaczy
Sens całej tej skomplikowanej układanki (w której trzeba też zmieścić spin-offy, bo jeden z nich – "Nowy świat" – właśnie wystartował) widzą teraz zapewne tylko twórcy trupiego uniwersum. Nam zostaje mieć nadzieję, że prędzej czy później też go dostrzeżemy, a póki co przyjmować wszystko po kolei. Czyli zacząć od finału, który nie jest finałem, ale spokojnie może być tak traktowany.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że "A Certain Doom" spełnia wszystkie wymagania stawiane przed zakończeniem sezonu, zamykając najważniejsze wątki i otwierając przed serialem kilka nowych ścieżek. Na czoło wysuwa się jednak finisz dwusezonowej historii z Szeptaczami w rolach głównych, który można odbierać różnie w zależności od oczekiwań (raz jeszcze obiecano znaczenie więcej, niż ostatecznie dostaliśmy) – mnie się on o dziwo całkiem podobał.
Ale po kolei, bo w odcinku sporo się działo, choć w stylu, do jakiego twórcy "The Walking Dead" zdążyli nas dobrze przyzwyczaić. Podsumowując liczbę ofiar, okaże się więc, że po stronie strat w wielkim starciu naszych bohaterów z arcywrogami po raz kolejny nie znajdziemy nikogo znaczącego, czyli znów więcej było dymu niż ognia. W tym przypadku jednak zamiast typowego niedosytu odczuwam pewnego rodzaju satysfakcję, a nawet niedowierzanie. Czy ja właśnie widziałem happy end? I to taki dający nadzieję na przyszłość?
The Walking Dead – dobrze przemyślany finał
Co więcej, zanim do niego doszło, dostaliśmy bardzo zgrabny odcinek, w którym zręcznie przechodzono od jednego punktu programu do drugiego, nigdzie się za długo nie zatrzymując i niczego niepotrzebnie nie przedłużając. Samo fabularne "mięso" w "The Walking Dead"? I to w finale? No nie, tego naprawdę dawno nie było.
Jeszcze bardziej zaskakujące jest natomiast to, że finałowe wydarzenia zostały nie tylko dobrze i z rozmachem wykonane, ale też całkiem przyzwoicie przemyślane. Ba, jestem wręcz lekko rozczarowany faktem, że niektóre rozwiązania wprowadzono w zbyt nagły sposób (pojawienie się Maggie), by się nimi nacieszyć, a część sekwencji akcji skończyła się, nim się na dobre zaczęła (Negan vs Beta). Przydałby się nieco dłuższy odcinek – zdanie, którego nie spodziewałem się napisać w kontekście tego serialu, tu jak najbardziej ma rację bytu.
Oczywiście moje pochwały powinniście odbierać, zachowując odpowiednie proporcje. "A Certain Doom" ani nie zapisało się złotymi zgłoskami w historii "The Walking Dead", ani nie wyróżniło szczególnie na tle całego, w sumie co najwyżej niezłego sezonu. Był to jednak odcinek, który w końcu zdołał wzbudzić we mnie jakieś emocje. Nie tyle niepokoju o bohaterów, bo nauczony doświadczeniem o ich los byłem raczej spokojny, co po prostu napięcia, ciekawości, ulgi, satysfakcji. Ot, zwykłe odczucia, jakie powinny towarzyszyć oglądaniu każdej solidnie zrealizowanej telewizyjnej godziny, co jednak serialowi AMC przychodziło ostatnimi czasy z wielkim trudem.
Czy zatem w dramatycznych finałowych wydarzeniach, kręcących się wokół próby zaciągnięcia gnanej przez Szeptaczy hordy trupów w pułapkę było coś szczególnego? W gruncie rzeczy nie. Smarowanie się wnętrznościami i nerwowe przemykanie wśród potworów już nieraz widzieliśmy, zwroty akcji nie należały do najbardziej wyszukanych, nawet kulminacyjnym momentom odcinka można sporo zarzucić. Ale czy widząc naszych bohaterów np. prowadzących umarlaków w rytmie "Burning Down The House", nie poczuliście, że "The Walking Dead" wreszcie dostarcza trochę zwyczajnego funu?
The Walking Dead przerywa nudną monotonię
Ja zdecydowanie tak i choć mam zastrzeżenia, muszę szczerze przyznać, że podoba mi się taka odmiana. Podobnie jak to, że twórcy postawili na konkrety, ograniczając nawet tradycyjną liczbę nic niewnoszących monologów do jednej przemowy Ezekiela (Khary Payton). Czy tak by już nie mogło zostać? Wiem, wiem, za dużo wymagam, ale dobrze sobie chociaż tak pomarzyć przed zapewne nieuniknionym powrotem do serialowej monotonii.
Ten jednak dopiero przed nami, więc zamiast narzekać na zapas, wolę pochwalić. A można choćby całą akcję przed szpitalem i jej dalszą część, zapominając rzecz jasna o tonie niedorzeczności po drodze (na czele z tym, czemu nikt nie wysmarował sobie twarzy i jak udało się w pojedynkę poprowadzić hordę trupów?). Była odpowiednio uchwycona skala wydarzenia, była nerwówka, była gęsta atmosfera, była też realizacja na poziomie, dzięki czemu nie dało się stracić orientacji. Ach, jest też ofiara – pożegnajmy chwilą ciszy Beatrice (Briana Venskus), kimkolwiek była.
Tak dotarliśmy wreszcie do punktu kulminacyjnego, przy którym już zaczęło trochę zgrzytać. Wspomniane starcie Negana (Jeffrey Dean Morgan) z Betą (Ryan Hurst) przy istotnym współudziale Daryla (Norman Reedus) skończyło się zdecydowanie przedwcześnie jak na wagę, jaką przywiązywano do opętanego przywódcy Szeptaczy. Emocjonalny punkt zaczepienia w postaci poświęcającej się Carol (Melissa McBride) uratowanej przez Lydię (Cassady McClincy) nie działał ani przez chwilę. Kroczące w przepaść przy dźwiękach pompatycznej muzyki zombiaki miały, przynajmniej dla mnie, niezamierzenie humorystyczny wydźwięk. Sporo tych wad, ale to wciąż lepsze niż nijakie finały, do jakich byliśmy ostatnio przyzwyczajani.
Finał The Walking Dead nieźle rokuje na przyszłość
Pytanie czy to wystarcza, by z optymizmem patrzeć w serialową przyszłość? Jeśli ograniczyć się tylko do "The Walking Dead", które ma wyznaczony wciąż odległy, ale już widoczny na horyzoncie koniec, sądzę, że tak. Cliffhangery z którymi nas zostawiono, czyli atak tajemniczych żołnierzy oraz spotkanie Connie (Lauren Ridloff) z Virgilem (Kevin Carroll) wyglądają zachęcająco, a jeśli dodamy do tego powrót Lauren Cohan na pełen etat, 30 odcinków na zakończenie historii nie rysuje się w bardzo ponurych barwach.
Gorzej z całym uniwersum, bo trudno mi sobie wyobrazić by to, choć stale się rozrastające, miało jeszcze w jakikolwiek sposób sięgnąć szczytowej formy. Kolejne pojawiające się pomysły (filmy z Rickiem, spin-off z Darylem i Carol, antologia) wzbudzają we mnie znacznie mniejszy entuzjazm, niż informacja o końcu głównej serii, co mówi chyba wszystko. Ale cóż, to dopiero za dwa lata. Póki co wypada się cieszyć małymi rzeczami – bardzo przyzwoity finał 10. sezonu do nich należy.