"Ted Lasso", czyli przegrani będą wygranymi – recenzja finału 1. sezonu
Kamila Czaja
4 października 2020, 13:02
"Ted Lasso" (Fot. Apple TV+)
"Ted Lasso", czyli jedna z najlepszych niespodzianek serialowego lata 2020, skończył piękny i przywracający chęć do życia sezon adekwatnym finałem. Uwaga na spoilery!
"Ted Lasso", czyli jedna z najlepszych niespodzianek serialowego lata 2020, skończył piękny i przywracający chęć do życia sezon adekwatnym finałem. Uwaga na spoilery!
Do sięgnięcia po "Teda Lasso" skłoniła mnie między innymi recenzja na Serialowej, ale z każdym tygodniem widziałam, że ja zachwycałabym się komedią Apple TV+ nawet bardziej niż Mateusz. Może też dlatego, że pierwsze trzy odcinki, jakkolwiek urocze, nie były jeszcze tak fantastyczne jak choćby odcinek czwarty, poświęcony uroczystej gali.
Zamierzam do znudzenia to powtarzać: "Ted Lesso" stanowi jedną z najprzyjemniejszych niespodzianek 2020 roku, obfitującego raczej w niespodzianki nieprzyjemne, zwłaszcza w planie znacznie szerszym niż serialowy. Przygody amerykańskiego trenera futbolowego zatrudnionego w roli trenera Premier League rozświetlały mi co tydzień egzystencję i miało to niewiele wspólnego z gagami o tym, jak to Ted (Jason Sudeikis) nie zna zasad gry w piłkę nożną.
Ted Lasso – genialny drugi plan w serialu Apple TV+
Ten komediowy aspekt łączący serial z pierwowzorem – skeczami dla NBC – ma zaskakująco małe znaczenie. Zresztą w ogóle postać Teda jak na bohatera tytułowego nie dominuje wyraźnie nad resztą. Owszem, widzimy jego trenerską filozofię, śledzimy jego rozwód i jednonocną "przygodę" z Sassy (Elie Taylor). Jednak niemożliwie optymistyczny i wierzący w innych Ted to często po prostu katalizator tego, co dzieje się z innymi postaciami.
To też będę mantrować: "Ted Lasso" ma jedną z najlepszych drugoplanowych ekip ostatnich lat, a na dodatek nie pamiętam, kiedy ostatnio tak szybko zaczęło mi się wydawać, że towarzyszę grupie bohaterów od zawsze. Błyskawicznie zbudowany, nomen omen, zgrany zespół to jedna z największych zalet serialu Apple'a. A na tym zalety się nie kończą, co można uzasadnić także na przykładzie świeżego finału 1. serii.
"The Hope That Kills You" to odcinek zatytułowany frazą, która przyświeca graczom i kibicom AFC Richmond, a której Ted z oczywistych względów nie znosi. Finał doskonale łączy przekonanie trenera, że warto wierzyć, a cuda się zdarzają, z unikaniem sytuacji, kiedy bohaterom serialu wszystko się udaje, bo są bohaterami serialu i widzowie trzymają za nich kciuki.
"Ted Lasso" to komedia sportowa wykorzystująca znane triki (jak choćby z właścicielką zespołu, która z zemsty chce zespół pogrążyć) i przerabia je na własną modłę. Wspomniana właścicielka w finale jest już największą fanką drużyny i samego Teda, zresztą od początku Rebecca (Hannah Waddingham) nie dała się zamknąć w prostej roli czarnego charakteru. To zresztą moja ulubiona postać tego sitcomu, przy bardzo silnej konkurencji.
Ted Lasso i decydujące starcie w finale 1 sezonu
I podobne przerobienie konwencji mamy w przypadku decydującego meczu. Przy wszystkich znanych gatunkowych sztuczkach, zwrotach akcji w ostatnich minutach meczu, korzystnym i mało prawdopodobnym wyniku toczącego się równolegle ligowego starcia, a nawet specjalnemu zagraniu wziętym z innej dyscypliny AFC Richmond przegrywa i spada do Championship (zresztą absurdalność tej nazwy fantastycznie omawiają amerykańscy trenerzy). Czy to znaczy, że Ted nie miał racji?
Tu objawia się siła "Teda Lasso", który w finale udowadnia, że naprawdę nie chodziło o zwycięstwa. Fakt, że Man City wygrał, bo Ted nauczył Jamiego (Phil Dunster) podawać, nie jest tu gorzką ironią losu, a kolejnym argumentem na to, że warto grać zespołowo. Bo ostatecznie najważniejsze, jak podsumuje trener po porażce, by mieć kogoś, z kim przejdzie się przez trudny moment.
Ted Lasso i słodko-gorzki finał 1. sezonu
Słodko-gorzki finał dotyczy też Roya (Brett Goldstein), który miał swój wielki moment, ale prawdopodobnie już ostatni w karierze, i Jamiego, który wygrał, ale i tak nie zadowolił ojca. Poza tym jednak ostatni odcinek sezonu, jak i cały serial, dostarcza czystego pokrzepienia. Nathan (Nick Mohammed) awansuje, związek Roya i Keeley (Juno Temple) zachwyca jeszcze bardziej niż zwykle, a Rebecca nie wyobraża sobie, żeby Ted odszedł, więc wszyscy razem zawalczą o powrót do najwyższej ligi.
Serial, który mógłby być zwykłą komedią sportową, okazał się czymś znacznie więcej. Poza podkreślanym przeze mnie optymizmem "Teda Lasso" docenić trzeba choćby promowanie nietoksycznej męskości – i to w serialu o piłce nożnej. No i detale: w finale łatwo przeoczyć, że według Teda Bóg to "ona", a wystarczy nie zerknąć za plecy bohaterów, by przegapić, że nawet magnesy na tablicy układają się w uśmiechniętą twarz.
Żałuję jedynie, że sezon, ten piłkarski w serialu i ten związany z faktem, że to tylko dziesięć krótkich odcinków, minął błyskawicznie. Zostają powtórki, odtwarzanie w zapętleniu piosenki z czołówki (dopiero niedawno odkryłam, że za muzykę w "Tedzie Lasso" odpowiada Marcus Mumford!) i czekanie na obiecaną 2. serię komedii o tym, że pewne zasady są ważne zawsze – niezależnie od konkretnej dyscypliny sportu.