"Glee" (3×20, 3×21): Szkolni frajerzy bohaterami
Marta Rosenblatt
19 maja 2012, 20:05
Karma się odwróciła, szkolni frajerzy stali się bohaterami. Za nami dwa kolejne świetne odcinki "Glee".
Karma się odwróciła, szkolni frajerzy stali się bohaterami. Za nami dwa kolejne świetne odcinki "Glee".
Twórcy "Glee" zafundowali nam bardzo przyjemną niespodziankę w postaci podwójnego odcinka, a w gruncie rzeczy dwóch odcinków jeden po drugim. Właściwie tyle się wydarzyło, że nie wiem od czego zacząć. Może najlepiej będzie jak zacznę od początku?
Jak można się było spodziewać, Rachel porzuciła swe wielkie marzenie tylko na jeden odcinek. "I Won't Give Up" może nie było szczególnie oszałamiające, ale w miarę przyjemnie się tego słuchało i co najważniejsze piosenka idealnie odzwierciedlała uczucia R. Przeznaczeniem Rachel Berry jest Broadway. Ona jest gwiazdą i musi błyszczeć.
Zabłysnąć chciałaby też Tina. Przez trzy lata ledwo zauważalna, robiąca za tło "Azjatka nr 1" miała prawo się wkurzyć. I tu brawa za scenarzystów. Znów kreatywnie przekształcili swoje scenariuszowe grzeszki na całkiem udany zabieg scenariuszowy, a mianowicie wątek z zamianą.
Prawdę mówiąc, po tym całym hajpie liczyłam na coś dłuższego, a nawet na cały odcinek. Jednak pewnie na dłuższą metę przerysowane do granic możliwości postaci byłyby nużące. Swoja drogą, trzeba oddać szacunek aktorom – naprawdę świetnie się spisali. Większość charakterystycznych gestów, chód czy intonacja została naprawdę świetnie oddana. Do historii "Glee" na pewno przejdzie Klaine w wykonaniu Cory'ego i Marka. Znów powiało starym, dobrym komediowym "Glee". Cały wątek był na pewno fajnym prezentem dla wszystkich gleeków. Żal, że scenarzyści pokusili się o coś w tym stylu dopiero teraz.
Paradoksalnie przemiana Tiny w Rachel była jedyną szansą na solo dla panny Cohen-Chang. Ogromna szkoda – dziewczyna nie tylko potrafi mówić, ale i całkiem nieźle śpiewać. Może jej czas faktycznie nadejdzie za rok? Na pewno na to zasługuje.
Było komediowo i było też trochę dramatyzmu. Wątek Beiste, o dziwo jak na standardy "Glee", miał kontynuację. Na całe szczęście dla feministycznej wymowy "Glee" B. odeszła od Cootera. Domowi tyrani raczej się nie zmieniają tak łatwo i o drugiej szansie nie może być mowy. Brawa za cały wątek jak i za to, ze całkiem zgrabnie połączyli go z wątkiem Pucka.
Tego ostatniego mieliśmy ostatnio bardzo mało, nawet ja, która nie jestem jakąś specjalna fanką, narzekałam w swoich recenzjach. Noah to jedna z najciekawszych postaci w "Glee", coś czuję, że to nie koniec jego historii i sądząc po promo finałowego odcinka moje odczucia mogą się spełnić.
Przy okazji przypomnieliśmy sobie też bardzo przyjemny tembr głosu Marka. Akustyczny duet z Beiste mógł się podobać i prawdę mówiąc miał o wiele więcej życia niż oryginał w wykonaniu pop-countrowej ulubienicy Ameryki – Taylor Swift.
Można dyskutować, czy finałowe "What a Feeling" z musicalu "Flashdance" pobiło kultowy oryginał, jednak nie to było najważniejsze. Rachel i Tina śpiewały razem i to się liczy. Znów mieliśmy pierwszosezonowy morał na koniec, na szczęście do strawienia – przyjaźń R. i T. wydaje się być o wiele bardziej naturalna niż wynalazek w postaci Pezberry.
Jednak to wszystko było tylko preludium do tego co wydarzyło się w "Nationals"… "Props" zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Na szczęście RIB pod presją radzą sobie znakomicie i udało im się stworzyć jeden z lepszych odcinków "Glee".
Mimo że nie był to ostatni odcinek sezonu, ani też ostatni odcinek "Glee" w ogóle, oglądając "Nationals", czułam się jakby tak było. Wszystko, do czego zmierzali nasi bohaterowie przez trzy sezony, spełniło się w tym odcinku – zdobyli mistrzostwo kraju.
Muzycznie odcinek nadrobił wszystkie braki z trzeciego sezonu. I nawet piosenki Nicki Minaj i Lady Gagi nie były w stanie popsuć mi przyjemności.
"The Edge of Glory" w wykonaniu powiększonego o Tinę i Quinn The Troubletones – bez szału, ale i tak jako fanka głosu Nayi nie mam prawa narzekać.
Z pozostałymi piosenkami New Directions jest ten kłopot, że bardzo trudno przebić oryginał. Głos Celine Dion trafia się raz na milion. Jak już nieraz wspominałam, Lea Michele nie ma jakiejś oszałamiającej skali głosu, jednak "It's All Coming Back to Me Now" to chyba jedna z jej najlepszych solówek. Nie ma wątpliwości, że wzbiła się na wyżyny swoich możliwości.
Rock-operowe "Paradise by the Dashboard Light" również było niemożliwe do przebicia. Jednak wyszło całkiem nieźle i fajnie, że "Glee" przypomina takie nieco zakurzone już kawałki. O dziwo sentymentalny powrót do korzeni w postaci duetu Rachel i Finna, bardziej mnie wzruszył niż zdenerwował.
Występ VA był świetny, bo miał być świetny. Profesjonalny i perfekcyjny. Ze doskonałym wokalem i imponująca choreografią . Oczywiście zabrakło najważniejszego – emocji. Skąd my to znamy?
New Directions wygrali, pomimo że nie byli idealni. Pasją i zaangażowaniem pokonali maszynę Vocal Adrenaline. Dzieciaki z Ohio spełniły swoje marzenia, szkolne popychadła stały się gwiazdami. Mimo, że brzmi to patetycznie, odcinek poza przesłodzoną końcówką oglądało się świetnie. I najważniejsze – przesłanie "Glee" zostało zachowane. Liczą się emocje, pasja marzenia i tak dalej i tak dalej.
Mimo że w przeciwieństwie do poprzedniego odcinka z zawodami (regionalnymi w "On My Way") tym razem pierwsze skrzypce grała muzyka, a fabuła była tylko tłem, nie znaczy to, że nic się nie działo.
Scena kłótni w hotelu (czy czymś w tym stylu) była mistrzowska, patrz: Santana ze swoimi "Lima Heights Adjacent". Poza tym również na plus powrót Jessego. Nie spodziewałam się, że dadzą mu jakąś, dłuższą niż ostatnia 4-sekundowa migawka, scenę.
Oprócz tego sędziowie, zbotoksowana Lindsay Lohan i znienawidzony Perez Hilton, na szczęście całkiem udanie sparodiowali samych siebie. W żadnym innym wypadku nie dałoby się strawić tej dwójki.
Jednak w tym odcinku wszystko grało. Nawet wątek 'Unique' dał się lubić, choć nie wyobrażam sobie Wade'a w McKinley, ba, w ogóle nie wyobrażam go sobie jako głównej postaci w czwartej serii.
Oprócz tego kilka naprawdę fajnych backgroudnowych scenek. Szczególnie przy "Tongue Tied". Tak, mam na myśli pocałunek Santany i Brittany (kogoś obchodzi finchelowy kiss?).
Moje brittanowe serduszko zabiło szybciej, szczególnie, ze kompletnie się tego nie spodziewałam. Zwłaszcza po ostatnim "pocałunku" Artego i Merc tj. San i Britt po zamianie. Sądziłam, że scenarzyści będą na tyle złośliwi, aby odhaczyć "sweet lady kiss".
Szkoda tylko, że tyle szczęścia nie mieli fani Klaine. Czy to jakaś wytyczna PTA – w jednym odcinku – jeden homoseksualny pocałunek? Naprawdę łączę się w "bulu" i "nadzieji" (jak nie w finale to kiedy?) ze wszystkimi klainersami.
Naprawdę napisałabym o jakiś wadach tego jak i poprzedniego odcinka. Ale mimo szczerych chęci nie potrafię. To był kawał dobrej roboty. Nawet Sue (czyli jedyne czego mogłam się czepić), mimo że nie przeciw ND była starą dobrą złą Sue.
Finałowe "We Are the Champions" było wisienką na torcie i nic mnie nie obchodzi jak bardzo cukierkowa była ta scena. Łzy może i nie uroniłam, bo trzymam cały zapas na odcinek finałowy, ale nie zdziwiłabym się jakby komuś łezka w oku się zakręciła.
Ale nie smućmy się. Mamy jeszcze "Goodbye".