"Des", czyli przerażająco zwyczajny seryjny morderca – recenzja brytyjskiego miniserialu z Davidem Tennantem
Mateusz Piesowicz
18 września 2020, 19:01
"Des" (Fot. ITV)
Prawdziwa historia koszmarnych zbrodni w brytyjskim wydaniu? To zawsze zwiastun co najmniej solidnego poziomu – na jeszcze wyższy wciąga "Desa" kreacja Davida Tennanta. Drobne spoilery.
Prawdziwa historia koszmarnych zbrodni w brytyjskim wydaniu? To zawsze zwiastun co najmniej solidnego poziomu – na jeszcze wyższy wciąga "Desa" kreacja Davida Tennanta. Drobne spoilery.
"Właściwie nie wiem. Miałem nadzieję, że wy mi powiecie" – mówi zatrzymany przez policję Dennis Nilsen (David Tennant), odpowiadając na pytanie, czemu między 1978 a 1983 rokiem zabił kilkunastu młodych mężczyzn, a potem w makabryczny sposób pozbył się ich ciał. Odpowiedź to nie tylko powodująca gęsią skórkę, ale też dobrze oddająca uczucia towarzyszące mi podczas oglądania miniserialu "Des". Produkcji, w której znalezienie jakiegokolwiek wyjaśnienia zastanych potworności stanowi absolutnie kluczową kwestię.
Des – prawdziwa historia seryjnego mordercy
Bo przecież musi być jakiś powód tego, że niespełna 40-letni, do bólu zwyczajny, niewzbudzający w nikim żadnych podejrzeń pracownik londyńskiego pośredniaka stał się bezlitosnym mordercą. Musi istnieć wytłumaczenie faktu, że policja nie miała pojęcia o jego działalności i pewnie długo by się nie dowiedziała, gdyby nie zwykły przypadek. Musi wreszcie dać się uzasadnić, że zniknięcie bez śladu w brytyjskiej stolicy co najmniej 12 ludzi mogło nie zwrócić niczyjej uwagi? Musi, prawda?
Takie i inne pytania wzbudza "Des" – trzyodcinkowa, oparta na faktach produkcja stacji ITV, będąca z jednej strony kolejnym przedstawicielem dobrze nam znanego i lubianego gatunku wyspiarskiego kryminału, a z drugiej tytułem nieco się od konkurencji różniącym. Twórcy (scenarzyści Luke Neal i Kelly Jones oraz reżyser Lewis Arnold) nie zajmują się bowiem zwykłym tropieniem mordercy. Najważniejsza jest dla nich jego motywacja… lub jej brak.
To właśnie nad nią serial każe nam się zastanawiać od samego początku, pomijając przy tym pozornie niezbędne gatunkowe elementy. Nie ma tu zatem stopniowego budowania napięcia, nie ma śledztwa, po którego okruszkach detektywi trafiają na właściwy trop, nie ma wreszcie satysfakcji z odkrycia prawdy. Zamiast nich dostajemy suchą informację o zgłoszeniu pochodzącym z jednego z londyńskich domów – kanalizację zatkało coś, co niepokojąco przypomina ludzkie kości.
Co robi przybyły na miejsce detektyw Peter Jay (Daniel Mays)? Nic spektakularnego, po prostu czeka. Słusznie, bo gdy zjawia się właściciel podejrzanego mieszkania, niejaki Dennis Nilsen, bynajmniej nie zamierza niczego ukrywać. Tam znajdziecie panowie szczątki, pozostałe ofiary są gdzie indziej, niestety nie pamiętam imion. Czy mogę jeszcze jakoś pomóc?
Des – morderca tak zwykły, że mrozi krew w żyłach
Byłyby te abstrakcyjnie wyglądające pierwsze sceny premierowego odcinka wręcz zabawne w swojej dziwności, gdyby nie fakt, że absolutnie mnie przerażały. Czy chodziło bardziej o drastyczne szczegóły wychodzących na światło dzienne zbrodni, czy raczej o chłodny spokój, z jakimi podawał je zszokowanym stróżom prawa sprawca? Zdecydowanie to drugie. W końcu potworności, nawet z życia wziętych, widziałem już na ekranie dość, by się na nie uodpornić. Mordercy, który w swojej obojętności i racjonalności przypomina raczej urzędnika, sobie nie przypominam.
Twórcy "Des" doskonale zdają sobie z tego sprawę, czyniąc tytułowego bohatera (Des to jego pseudonim) i jego niespotykane podejście główną serialową "atrakcją". Niejedyną, bo prócz przesłuchań obserwujemy tu również prowadzone przez detektywa Jaya śledztwo w celu identyfikacji ofiar mordercy, ale zdecydowanie najbardziej pociągającą.
W końcu wiadomo, że ludzi bardziej interesuje śmierć niż życie, a czy można wyobrazić sobie lepszy temat od człowieka, który przez kilka lat bezkarnie mordował młodych chłopców i mężczyzn? Gotowy temat na pierwsze strony gazet i to przez dłuższy czas! Ba, tutaj jest potencjał nawet na więcej, więc czemu by nie machnąć od razu biografii zabójcy? Pisarz Brian Masters (Jason Watkins), na podstawie którego książki powstał scenariusz "Des", zdecydowanie wiedział, jak zwęszyć okazję.
Des, czyli Dennis Nilsen, czyli David Tennant
My zaś możemy z tego skorzystać, bo obserwując z jednej strony oficjalne przesłuchania Nilsena, a z drugiej jego "prywatne" rozmowy z Matsersem, dostajemy pogłębiony portret człowieka równie odrzucającego, co fascynującego. Psychopaty, który choć złapany na gorącym uczynku i osaczony, wydaje się w pełni kontrolować sytuację, kierując narrację na swój temat dokładnie na takie tory, na jakie sobie życzy.
Trzeba przyznać, że jest w tym podejściu coś wyjątkowo niepokojącego – znacznie bardziej, niż gdyby Nilsen okazał się kolejnym banalnym, trudno uchwytnym zabójcą. Obserwując jego zachowanie i przysłuchując się starannie wypowiadanym przez Davida Tennanta słowom, przestaje dziwić, że aktor odczuł ulgę, iż prawdziwy Nilsen zmarł przed dwoma laty. Też czułbym się niekomfortowo, wiedząc, że gdzieś tam ten człowiek uważnie mnie obserwuje.
Wystarczy mi zresztą w zupełności właśnie Tennant, który przechodzi tu samego siebie, nie pozwalając swoją kreacją oderwać wzroku od ekranu, a jednocześnie wywołując swoiste wyrzuty sumienia. Bo te są przy oglądaniu "Desa" nieuniknione – jak zawsze, gdy filmowi i telewizyjni twórcy próbują nam wmawiać, że tak naprawdę chodzi o ofiary i oddanie im hołdu. Jasne, to też. Ale nie oszukujmy się. Przynajmniej na początku to nie ofiary przyciągają uwagę masowej widowni. Dennis Nilsen wiedział to najlepiej.
Des sprawdza, czy morderca jest ważniejszy od ofiar
Na szczęście twórcy serialu nie do końca podzielają zdanie swojego głównego bohatera, bo im dalej w fabułę, tym więcej perspektyw nam przedstawiają. Jest detektyw Jay, zarazem przygnieciony ciężarem sprawy i wściekły na naciski z góry niepozwalające mu właściwie poprowadzić śledztwa. Jest Brian Masters, dostrzegający, że jego relacja z Nilsenem zmierza w złym kierunku. Są wreszcie poszkodowani, których cierpienie nigdy nie przebija się na pierwszy plan, mimo że powinno.
I choć mam poważne wątpliwości, czy krótki format pozwolił w pełni przedstawić wszystkie aspekty historii (ucierpiało zwłaszcza ledwie zarysowane tło społeczne), a obrana w finale rutynowa ścieżka wręcz mnie rozczarowała, uważam "Desa" za wyróżniający się punkt w kryminalnym krajobrazie. Serial, który umiejętnie operuje makabrą, wcale się w niej nie nurzając, próbując za to dotrzeć do warstw opowieści, które historie o mordercach zwykle pomijają.
Nie sięgnął wprawdzie przy tym "Des" poziomu "Mindhuntera", lecz wciąż dostałem trochę więcej, niż się spodziewałem. A już na pewno wystarczająco, by dać się przekonać do spędzenia wieczoru w zdecydowanie niepożądanym towarzystwie. O resztę zadbał natomiast David Tennant, na którego wspomnienie w roli Nilsena pewnie już zawsze będzie mi cierpła skóra.