Kultowe seriale: "Deadwood", czyli pewnego razu na Dzikim Zachodzie było sobie telewizyjne arcydzieło
Marta Wawrzyn
30 sierpnia 2020, 17:03
"Deadwood" (Fot. HBO)
Brutalny realizm, barwna galeria złożonych postaci i pełen poetyckich wulgaryzmów język w "zwykłym" telewizyjnym westernie. Oto "Deadwood", jeden z najlepszych seriali w historii.
Brutalny realizm, barwna galeria złożonych postaci i pełen poetyckich wulgaryzmów język w "zwykłym" telewizyjnym westernie. Oto "Deadwood", jeden z najlepszych seriali w historii.
Wszystko zaczęło się od spotkania w HBO, na które David Milch, współtwórca przekraczającego wiele telewizyjnych granic procedurala policyjnego "NYPD Blue", przybył z pomysłem na serial o starożytnym Rzymie. Były nauczyciel literatury na Uniwersytecie Yale szczególnie fascynował się tym właśnie okresem historycznym i nie miał wtedy pojęcia, że HBO w tym czasie już pracowało nad serialem "Rzym". Milchowi, który dobrze wiedział, jakie motywy i tematy chce zawrzeć w serialu, zaproponowano współpracę, pod warunkiem że wybierze inny okres historyczny.
Scenarzysta szybko zaimprowizował i tak oto powstało "Deadwood". Serial o Dzikim Zachodzie, ale zupełnie inny niż dotychczasowe westerny, tak telewizyjne, jak i filmowe: brudny, krwawy, naturalistyczny, oparty na moralnych szarościach (w miejsce białych i czarnych kapeluszy), nie zawsze łatwy w śledzeniu, wypakowany kwiecistymi dialogami i monologami z dużą dawką przekleństw. Prawdziwa telewizyjna legenda, uwielbiana przez fanów i krytyków. Arcydzieło, które przez lata pozostawało niedokończone. Produkcja, której skasowanie do dziś pozostaje w dużym stopniu zagadką. Jedna z najlepszych rzeczy, jakie dało nam HBO.
Deadwood, czyli Dziki Zachód w wersji brutalnej
Emitowane w latach 2004-2006 "Deadwood" składało się z trzech sezonów i 36 odcinków, do których w 2019 roku doszedł dwugodzinny film, zamykający losy mieszkańców niezwykłego skrawka Dzikiego Zachodu. Akcja działa się w tytułowym miasteczku Deadwood w latach 70. XIX wieku. Wyjątkowość tego miejsca polegała na tym, że powstało ono po znalezieniu złota na terytorium Dakotów, poza jurysdykcją Stanów Zjednoczonych. Efektem odkrycia był szybki napływ ludzi, którzy szukali przygód i łatwego zarobku, a także uciekali przed organami ścigania.
https://www.youtube.com/watch?v=ylD-2j5VK9k
Do miasteczka — a właściwie obozu pośrodku niczego — zaczęli zjeżdżać się sławni rewolwerowcy, jak Dziki Bill i Calamity Jane, szybko powstał pierwszy dom publiczny z saloonem i całe mnóstwo różnych biznesów, odpowiadających na podstawowe zapotrzebowania. Mieszający fakty z fikcją i przepisujący po swojemu biografie prawdziwych mieszkańców Deadwood serial opowiada o brutalnym, dalekim od tego z książek przygodowych codziennym życiu na Dzikim Zachodzie. O ludziach, dla których morderstwo jest normalnością, a jednak nie można ich ocenić jako jednoznacznie złych. O codzienności spędzanej w strefach moralnych szarości, o przetrwaniu na krańcu cywilizacji i o budowaniu czegoś z totalnego chaosu.
Krótko mówiąc, to historia o narodzinach cywilizacji w miejscu, gdzie jej nie było, i o ludziach, którzy ją stworzyli, choć nie wydawali się być do tego zdolni. Kolejne sezony "Deadwood" coraz bardziej zbliżają nas do tego momentu, kiedy miasteczko stanie się częścią Dakoty Południowej i zacznie w nim obowiązywać prawo. A osobą, która miała największy wkład w zbudowanie nowego, bardziej cywilizowanego Deadwood, okazał się nie szlachetny szeryf, tylko właściciel miejscowego przybytku rozkoszy, jeden z najciekawszych telewizyjnych antybohaterów i człowiek, który potrafił mordować wrogów własnymi rękoma: Al Swearengen.
Al Swearengen i reszta barwnej ekipy Deadwood
Ta barwna postać i grający ją Ian McShane to prawdopodobnie najlepsze powody, żeby obejrzeć "Deadwood", nawet jeśli z gatunkiem westernu jest nam nie do końca po drodze. Jego charyzmie, szorstkiemu urokowi i kwiecistym mowom naprawdę niełatwo się oprzeć, a do tego to bohater naprawdę skomplikowany, egzystujący w najbardziej szarych strefach moralnych, jakie można sobie wyobrazić, odpychający i magnetyzujący jednocześnie. Prawdziwy lider tej społeczności, choć z początku trudno się do tej myśli przyzwyczaić. Bo "Deadwood" wszystko potrafiło postawić na głowie, kpiąc ze schematów, do tej pory będących dla widzów oczywistością.
Co ciekawe, David Milch napisał postać Ala z myślą o Edzie O'Neillu, którego talentem zachwycił się, po tym ja ten zagrał u niego w "Zbrodniach Nowego Jorku" ("Big Apple"), szybko skasowanym serialu CBS. Niestety/stety HBO zaprotestowało przeciwko pomysłowi obsadzenia Ala Bundy'ego w głównej roli w westernie dla dorosłych. Potem Swearengenem miał być Powers Boothe, ale zagranie głównej roli w "Deadwood" uniemożliwiła mu choroba (Milch specjalnie dla niego napisał później postać Cy'a Tollivera). McShane był dopiero trzecim wyborem showrunnera.
Druga z głównych postaci w serialu, podobnie jak Al oparta na prawdziwym mieszkańcu miasteczka, to Seth Bullock (Timothy Olyphant), działający zgodnie z zasadami, a na tle pozostałych tutejszych rezydentów wręcz kryształowo czysty szeryf, który przyjeżdża dla zarobku i szybko angażuje się w lokalne sprawy. Relacja Ala i Setha, oparta w tym samym stopniu na wzajemnym szacunku, co niechęci i nierozumieniu metod postępowania tego drugiego, napędza serial. I znów wiele naszych oczekiwań zostaje postawionych na głowie, bo nie raz, nie dwa zdarza się, że szlachetne intencje narwanego Bullocka prowadzą do tragedii, podczas gdy chłodne kalkulacje pragmatycznego Ala okazują się trafem w dziesiątkę.
Zapadających w pamięć ról było więcej: Keith Carradine jako słynny rewolwerowiec Dziki Bill. Robin Weigert i Dayton Callie jako jego towarzysze, Calamity Jane i Charlie Utter. Molly Parker jako Alma Garret, wiecznie odurzona lekami nieszczęśliwa żona, którą w pewnym momencie sytuacja zmusza do wzięcia spraw w swoje ręce. Kim Dickens jako melancholijna burdelmama Joanie Stubbs. Paula Malcomson jako charakterna prostytutka Trixie. W. Earl Brown jako Dan Dority, prawa ręka Ala Swearengena. Gerald McRaney jako bezlitosny biznesmen George Hearst. Itd, itp. Małe rólki zagrali m.in. Stephen Tobolowsky, Sarah Paulson czy Kristen Bell.
Deadwood i przekleństwa, które brzmią jak poezja
Postacie w "Deadwood", tak jak wszystko, były miksem prawdy historycznej z fantazją twórcy. Czasem zgadza się całkiem sporo, czasem tylko nazwisko, a czasem to ktoś zupełnie wymyślony. Wiele z nich Milch obdarzał własnymi problemami i doświadczeniami, począwszy od uzależnień od używek i hazardu, a skończywszy na swoich chorobach. Wszystkich obdarzył niezwykłym talentem krasomówczym, stawiając na literacki, barwny język z gigantyczną dawką przekleństw. Wulgaryzmy jeszcze nigdy nie brzmiały tak pięknie, jak w "Deadwood", a jednym ze znaków firmowych jest szczególne zamiłowanie do słowa cocksucker. Powracający żartem są dialogi Ala z Chińczykiem panem Wu (Keone Young) oparte na powtarzaniu tego właśnie określenia, bo pan Wu nic więcej po angielsku nie potrafił powiedzieć.
Język, jakim posługiwali się bohaterowie "Deadwood", na początku budził kontrowersje wśród krytyków, którzy zarzucali Milchowi, że nie ma to wiele wspólnego z prawdą historyczną. Potem wszyscy zapomnieli o takich drobiazgach, bo po kilku odcinkach stało się jasne, że mamy do czynienia z kolejnym wielkim — obok emitowanych wtedy "Rodziny Soprano" i "The Wire" — serialem HBO. Produkcją jakościową, zrobioną z rozmachem (miasteczko zbudowano od zera), wielowarstwową i będącą ogromnym krokiem do przodu dla telewizji jako takiej.
Tymczasem za kulisami produkcji "Deadwood" towarzyszył ciągły chaos. Ze względu na bóle pleców David Milch wypracował specyficzny sposób pisania scenariuszy: leżał na podłodze, dyktując całe linijki kwiecistych przemów. Scenariusze powstawały na ostatnią chwilę, aktorzy nie mieli czasu się przygotować. Zdarzało się, że trzeba było kręcić, a scenariusz nie był gotowy, więc Milch dyktował aktorom na planie, co mają mówić. A ponieważ serial nie zawsze kręcono chronologicznie, nikt poza showrunnerem — szalonym, uzależnionym od leków geniuszem — w tym się nie orientował. Nie wszyscy aktorzy taki model akceptowali, ale ci, którzy z nim współpracowali dłużej, mieli do niego duże zaufanie. Bo koniec końców to, co razem tworzyli, było niezwykłe. Tak było w czasach "NYPD Blue", tak było i teraz.
3 sezony i film — czemu warto zobaczyć Deadwood?
Jak to się stało, że serial przedwcześnie skasowano? Tego do dziś nie wiadomo do końca. Serial generował ogromne koszty i nie zawsze miał najlepszą oglądalność, ale to nie jest tak, że HBO postawiło Milcha przez faktem dokonanym. Planowano finałowy 4. sezon, który miał być skrócony, co nie odpowiadało showrunnerowi. Jedna z wersji wydarzeń, opisana przez krytyka Alana Sepinwalla, mówi, że Milch dostał weekend na przemyślenie spraw. W tym samym czasie Timothy Olyphant chciał kupować nowy dom, na kredyt, za pieniądze, które spodziewał się zarobić w przyszłym sezonie. Milch go ostrzegł, żeby tego nie robił, bo serialu może nie być. Agent Olyphanta wypuścił w świat informację, że "Deadwood" zostało zakończone, bo tak chciał jego twórca. I w tym momencie nie dało się już sprawy odkręcić.
"Deadwood" przez lata pozostawało niedokończonym arcydziełem ze złotej ery telewizji kablowej. Plotki o filmie z tymi samymi bohaterami krążyły przez lata i przez lata pozostawały tylko plotkami. Zebranie tak dużej obsady na planie, kiedy wszyscy byli już zajęci innymi pracami, i do tego jeszcze ponowne zbudowanie scenografii miasteczka z Dzikiego Zachodu wydawało się niemożliwe. Projekt zaczął stawać się faktem w 2017 roku, a w roku 2019 zobaczyliśmy gotowy efekt.
I choć powrót "Deadwood" nie przemówił do wszystkich fanów w tym samym stopniu (film krytykowano m.in. za skróty fabularne, czego jednak trudno było uniknąć ze względu na ograniczenie czasowe), ma on jednego niezaprzeczalnego plusa: zakończył wątki Ala Swearengena i spółki. Nowi widzowie, rozpoczynając "Deadwood", nie muszą już się obawiać rozczarowania niedokończoną historią, a starzy mają dodatkowy powód, aby obejrzeć serial jeszcze raz.