"Kraina Lovecrafta" zaprasza na wyjątkową wyprawę do Ameryki rodem z koszmaru – recenzja serialu HBO
Mateusz Piesowicz
16 sierpnia 2020, 18:46
"Kraina Lovecrafta" (Fot. HBO)
Wiadomo, że ludzie bywają bardziej przerażający niż najstraszniejsze horrory — "Kraina Lovecrafta" sprawdza, co by było, gdyby zmiksować jedno z drugim. Z rewelacyjnym skutkiem!
Wiadomo, że ludzie bywają bardziej przerażający niż najstraszniejsze horrory — "Kraina Lovecrafta" sprawdza, co by było, gdyby zmiksować jedno z drugim. Z rewelacyjnym skutkiem!
Połowa lat 50., Stany Zjednoczone. Młody czarnoskóry weteran wojny z Korei zmierza z Florydy do rodzinnego Chicago, po drodze zatapiając się w lekturze pulpowego science fiction. Rozrywka niskich lotów w sam raz dla zabicia czasu? A może ucieczka w wyobraźnię od przesiąkniętej usankcjonowanym rasizmem rzeczywistości? "Kraina Lovecrafta" daje jeszcze jedno wyjście, sprowadzając fantastykę niskich lotów do jak najbardziej prawdziwego świata i nadając mu przez to absolutnie niezwykłych barw.
Kraina Lovecrafta — tu straszy nie tylko rasizm
Jakich dokładnie, będziecie mieli okazję przekonać się już praktycznie od samego początku, bo produkcja HBO będąca adaptacją powieści Matta Ruffa, nie daje sobie wiele czasu na rozpęd. Nie jest też szczególnie subtelna w działaniu, zamiast wyszukanych aluzji woląc bezpośrednio zestawić ze sobą koszmarne stwory rodem z wyobraźni twórcy Cthulhu (i nie tylko) oraz dręczące Amerykę demony. Efektem jest serial, który można równie łatwo w sekundę pokochać, co się do niego błyskawicznie zniechęcić, za to trudno przejść obok niego obojętnie.
Co więcej, można to powiedzieć o każdym z pięciu odcinków (z dziesięciu), które już widziałem, bo te, często nie bacząc na zdrowy rozsądek, zabierają widzów w szaloną przejażdżkę, co rusz sięgając po inne popkulturowe tropy. Są więc oczywiście potwory, ale jest też nawiedzony dom, tajemne stowarzyszenie czy eskapada, której nie powstydziłby się Indiana Jones. Krótko mówiąc: dzieje się.
Od czegoś trzeba jednak zacząć – w tym przypadku jest to wspomniany już weteran, Atticus Freeman (Jonathan Majors), którego do domu sprowadza wieść o zaginięciu ojca, Montrose'a (Michael Kenneth Williams). Tropy w tej sprawie prowadzą na Południe, ale że podróżowanie przez rządzone rasistowskimi prawami Jima Crowa Stany nie należało do bezpiecznych, trudno było spodziewać się spokojnej wycieczki. Choć z pewnością ani Tic, ani towarzyszący mu wuj George (Courtney B. Vance) i przyjaciółka Leti (Jurnee Smollett) nie mogli przewidzieć tego, co dokładnie spotkają po drodze.
I nie mam tu bynajmniej na myśli wrogo nastawionych miejscowych czy policjantów, których każde pojawienie się zwiastuje niebezpieczeństwo. Ci stanowią znane zagrożenie, którego w czasach segregacji rasowej nie było potrzeby tłumaczyć żadnemu Afroamerykaninowi – co innego z bestiami lub dziwami nadprzyrodzonego pochodzenia. Inna sprawa, że w "Krainie Lovecrafta" jedno jest zwykle mocno związane z drugim.
Kraina Lovecrafta — potwory prawdziwe i zmyślone
Tego typu podejście nie jest oczywiście nowością, wystarczy wspomnieć filmy będącego tutaj jednym z producentów Jordana Peele'a ("Uciekaj!", "To my"). Serial traktuje je jednak bardziej bezpośrednio, wpisując się przy okazji doskonale w aktualną społeczną narrację. O tym, że czas na powściągliwość minął, informuje się nas zatem z każdym spotykającym bohaterów niebezpieczeństwem, nieważne czy zrozumiałym, czy kompletnie niewytłumaczalnym.
W naturalny sposób pojawia się zatem pytanie, czy twórcy na czele z showrunnerką Mishą Green (twórczyni "Underground" – przedwcześnie skasowanego dramatu o niewolnikach, którego echa pobrzmiewają również w jej nowej produkcji) nie zaszkodzili sobie takim podejściem? O ile w jakimkolwiek innym przypadku byłoby to całkiem prawdopodobne, tutaj wręcz przeciwnie – wychodzą na tym znakomicie.
Brak zahamowań idzie bowiem w "Krainie Lovecrafta" w parze z niesamowitą kreatywnością, przejawiającą się zarówno w pełnej ukrytych nie za głęboko znaczeń warstwie fabularnej, jak również w ich wizualizacji na ekranie. Horrorowe wpływy zaczerpnięte z klasyków gatunku to więc jedno, monstra i fizyczne deformacje przywołujące na myśl choćby dzieła Guillermo del Toro czy Davida Cronenberga są zupełnie inną sprawą.
Zestawienie ich z prawdziwą historią Ameryki jest natomiast zarówno stosunkowo prostym, jak i genialnym w tej prostocie zamysłem, także ze względu na współczesny kontekst. Ten dopisać oczywiście nietrudno, co może z jednej strony świadczyć o mało wyszukanym podejściu twórców, ale z drugiej, o wiele ważniejszej, może sprawić, że widzowie zaczną zadawać sobie pytania i zechcą samodzielnie pokopać głębiej w poszukiwaniu informacji obalających paskudne stereotypy. Potwory nieukrywającego swoich rasistowskich poglądów Lovecrafta w służbie ludzkości? To dopiero byłoby przewrotne rozwiązanie.
Kraina Lovecrafta, czyli fun w słusznej sprawie
Mając jednak na uwadze znaczenie "Krainy Lovecrafta" w ilustracji rasowych niesprawiedliwości, nie wolno zapominać o tym, jak wiele jest w serialu HBO czystego funu. Oczywiście na tyle specyficznego, że nie każdemu przypadnie on do gustu, ale jednocześnie tak błyskotliwego, że nawet nie będąc wielkim miłośnikiem zbytniej dosłowności w horrorze, trudno oprzeć się serialowej wizji.
Nie przeszkadza w niej nawet — a wręcz szybko zamienia się w zaletę — zaskakująco epizodyczna struktura opowieści. Będąca punktem wyjścia podróż w poszukiwaniu zaginionego ojca jest więc tylko jedną z atrakcji, bo potem "Kraina Lovecrafta" zamienia się w serialowe pudełko najczęściej krwawych czekoladek. Zachowując przy tym główną oś fabularną, która łączy naszych bohaterów z tajemniczą blondwłosą parą (Christina i William grani przez Abbey Lee i Jordana Patricka Smitha), przyjmuje formę swego rodzaju antologii daleką jednak od prostych "potworów tygodnia".
Narzekać na nudę czy powtarzalność nie będziecie, tym bardziej że twórcy mieszając różne motywy, sięgają także po inne gatunki i stylistyki. Z pulpowej fantastyki ociekającej miłością do kiczu można tu więc w kilka chwil przenieść się w klimatyczną, przesiąkniętą bluesem historię z epoki lub nietypową wariację na temat historii o duchach. Stamtąd natomiast przeskoczyć do trzymającej w szalonym napięciu eskapistycznej przygody, by niedługo później zamienić ją na przewrotny dramat obyczajowy z twistem.
A wszystko to w towarzystwie nieposkromionej energii, która wręcz rozsadza ekran, sprawiając, że nijak do siebie nieprzystające elementy układają się w idealną całość. Green i reszta potrafią nie tylko w niesamowicie skuteczny sposób scalać ze sobą fragmenty kompletnie różnych historii, ale też sprawiać, że poważne tematy zyskują na pozór zupełnie do nich nieprzystającą otoczkę. Co istotne, nie idą przy tym w żadne półśrodki – bywa tu autentycznie przerażająco, a obrzydliwość niekiedy wręcz wylewa się z ekranu, co bynajmniej nie przeszkadza fabule stawiać znaczących tez.
Kraina Lovecrafta – horror niejedno ma imię
Warto też zaznaczyć, że w tak odlotowej mieszance udało się dodatkowo stworzyć przekonujące portrety bohaterów. Tic i Leti to para, której może "Krainie Lovecrafta" pozazdrościć niejeden serial bardziej skupiony na swoich postaciach, a zwłaszcza od znanej już m.in. z roli w "Underground" Jurnee Smollett nie da się oderwać oczu. Aktorka kradnie praktycznie każdą scenę dla siebie i choć rola Majorsa absolutnie nie ogranicza się do prezentacji imponującej fizyczności (ciekawie wypada choćby jego skomplikowana relacja z ojcem), nawet on nieco gaśnie w jej towarzystwie.
Obydwoje zaś potrafią znaleźć idealną równowagę pomiędzy byciem wrzuconym w środek niesamowitej historii oraz stawianiem czoła znacznie bardziej przyziemnym problemom. Choć jeśli idzie o znajdywanie balansu, z zachwytami najlepiej poczekać do odcinka, w którym na pierwszy plan wychodzi przyrodnia siostra Leti, czyli grana przez Wunmi Mosaku ("The End of the F***ing World") Ruby.
To wszystko oczywiście wciąż zaledwie mglisty przedsmak tego, co dokładnie czeka was w "Krainie Lovecrafta", a ja przed seansem mogę jeszcze poradzić tylko tyle, byście porzucili oczekiwania, jakiekolwiek by one były. Produkcja HBO niemal na pewno nie wyjdzie im naprzeciw, za zaufanie odwdzięczając się jednak przeżyciami, jakich dawno nie zafundował żaden serial. A że przy okazji może dać do myślenia, przerazić niekoniecznie horrorowymi metodami lub zwyczajnie wzbudzić słuszną wściekłość, to tylko dodaje jej istotności.