"Dirty John: Betty Broderick" to coś więcej niż kolejna tabloidowa historia o morderczyni — recenzja 2. sezonu
Marta Wawrzyn
15 sierpnia 2020, 13:03
"Dirty John: Betty Broderick" (Fot. USA Network)
Jak z grzecznej dziewczynki, żony idealnej i przykładnej matki czwórki dzieci może narodzić się morderczyni? Pokazuje to fenomenalna Amanda Peet w serialu "Dirty John: Betty Broderick".
Jak z grzecznej dziewczynki, żony idealnej i przykładnej matki czwórki dzieci może narodzić się morderczyni? Pokazuje to fenomenalna Amanda Peet w serialu "Dirty John: Betty Broderick".
"Dirty John" pojawił się jesienią 2018 roku i z miejsca został u nas kitem tygodnia w towarzystwie "1983", wiekopomnego dzieła Joshui Longa. 1. sezon, wyprodukowany przez telewizję Lifetime, krytykowaliśmy jako "tandetny thriller i jeszcze gorsze romansidło". 2. sezon, stworzony już przez USA Network, to niby kolejna tabloidowa historia, ale opowiedziana inaczej. Cuda w tym przypadku uczynił też casting.
Betty Broderick — od żony idealnej do morderczyni
Dostępne od wczoraj na Netfliksie "Dirty John: Betty Broderick" opowiada historię małżeństwa Dana (Christian Slater, a w czasach studenckich Chris Mason) i Betty (Amanda Peet, w młodszej wersji Tiera Skovbye) Brodericków, od początków słodkiego romansu w latach 60. do rozwodu, a dokładniej porzucenia żony i matki jego czwórki dzieci przez Dana, oraz podwójnego morderstwa w 1989 roku. Na przestrzeni ośmiu odcinków, które nie zawsze są równe, ale zawsze piekielnie wciągające, poznajemy bardzo dokładnie motywacje "kobiety wzgardzonej".
Fenomenalna od pierwszej do ostatniej minuty Peet tworzy wielowymiarowy portret psychologiczny żony doprowadzonej do granic wytrzymałości przez zimnego, cynicznego męża. Swobodnie skacząc po osi czasu, serial pokazuje także młodszą Betty, dziewczynę z dobrego domu, która zakochuje się w biednym studencie. Wychodzi za niego w latach 60. i wspiera go finansowo, kiedy najpierw chce być lekarzem, a potem uznaje, że lepiej zostać prawnikiem, w międzyczasie rodząc mu kolejne dzieci. To niemal święta dziewczyna — ewentualnie dokładnie taka, jakie miały być wszystkie amerykańskie żony idealne w tamtych czasach.
Lata płyną, Broderickowie przeprowadzają się do bajecznej Kalifornii i wspinają się po drabinie społecznej, w latach 80. stając się już bogatą rodziną z klasy średniej. Z zewnątrz to czysta perfekcja: ona to ładna, milutka blondynka, zawsze poukładana, świetnie ubrana, prowadząca dom bez zarzutu. On zarabia górę pieniędzy, pozywając lekarzy (szczyt cynizmu, ale ten typ ogólnie tak ma), i do tego wygląda jak Christian Slater. Dzieciaczki też idealne, cała gromadka. Aż tu nagle pojawia się ta druga. Młoda asystentka o imieniu Linda (Rachel Keller) burzy małżeńskie szczęście Brodericków i sprawia, że Betty zamienia się w potwora. Ale czyż nie miała prawa?
Dirty John: Betty Broderick to sprawne true crime
Pytanie o motywacje potraktowanej jak śmieć żony przewija się przez cały sezon, znajdując kapitalną konkluzję w finale z dwoma bardzo różnymi procesami sądowymi i dwiema ścieżkami argumentacji. Serial zadaje pytanie o to, czy Betty miała prawo się wkurzyć, i długo wydaje się, że stanie po jej stronie, odpowiadając: "Tak, tak i jeszcze raz tak!". A potem prawda okazuje się bardziej złożona.
Pomimo ciągłego skakania po osi czasu, scenariusz Alexandry Cunningham sprawnie płynie przed siebie, może niespecjalnie zaskakując, ale z pewnością wkręcając bez reszty. Pewnej zawartości tandety w tej historii trudno się ustrzec, jednak twórczyni obraca to w atut, pokazując nie raz, nie dwa, że wie bardzo dokładnie, co robi. Serial sprawnie łączy historię obyczajową i true crime z dramatem sądowym oraz odrobiną thrillera, dbając przy okazji o oprawę. Moda retro, mnóstwo muzyki z lat 80., na czele z powracającym motywem Cyndi Lauper, szczypta zamierzonego kiczu. Wszystko to brzmi i wygląda naprawdę dobrze, sprawiając, że 2. sezon "Dirty Johna" wydaje się serialem z innej półki niż pierwszy.
Dirty John: Betty Broderick i świetna Amanda Peet
Przede wszystkim jednak "Dirty John: Betty Broderick" opiera się na znakomitym castingu i jednej z najlepszych ról, jakie zagrała w swojej karierze Amanda Peet. Betty w jej wydaniu nie jest żadną wariatką, jest zupełnie zwyczajną kobietą, której całe życie, zbudowane na latach poświęceń i autentycznej miłości, w jednej chwili przestało istnieć. Chciałoby się powiedzieć — kobietą taką jak my. Do czasu.
Peet, która nie tyle Betty Broderick gra, ile się nią staje, z ogromnym wyczuciem pokazuje, jak w jej bohaterce coś pęka i następuje przemiana. Jak jej ból, gromadzące się emocje i narastające poczucie, że znalazła się w matni, zaczynają prowadzić w jednym kierunku. I kończą się kilkoma celnymi strzałami. Serial bawi się pytaniem: "Co ty byś zrobiła na jej miejscu?", ale z tym nie przesadza. To w końcu historia morderczyni, która do dziś siedzi za kratkami za coś, co faktycznie zrobiła. Ale nakręcona w czasach, kiedy kobiety mają prawo być antybohaterkami.
Na pytanie, czy Betty Broderick rzeczywiście nią jest, każdy odpowie trochę inaczej. Bo to nie jest historia jednoznaczna. To nie jest też historia rodem z musicalu "Chicago" o satysfakcjonującej zemście, choć momentami chciałoby się, żeby taką była. Mimo że pewne jej racje da się obronić, stanięcie w stu procentach po stronie Betty byłoby bardzo trudne. I serial o tym wie, portretując postać zdradzonej pani Broderick z całym jej skomplikowaniem i niewątpliwie oddając jej sprawiedliwość, ale też nie uciekając przed prawdą. A ta koniec końców jest tylko jedna.