Kultowe seriale: "Kompania braci", czyli różne oblicza wojennego piekła
Mateusz Piesowicz
8 sierpnia 2020, 18:47
"Kompania braci" (Fot. HBO)
Ogromny rozmach, autentyczne emocje i patos w dobrym wydaniu – z tego przede wszystkim pamiętamy "Kompanię braci". Jak po latach prezentuje się słynny miniserial HBO?
Ogromny rozmach, autentyczne emocje i patos w dobrym wydaniu – z tego przede wszystkim pamiętamy "Kompanię braci". Jak po latach prezentuje się słynny miniserial HBO?
Prawie 20 lat od premiery to aż nadto, by film czy serial zdążyły się mocno zestarzeć. Zwłaszcza jeśli mowa o wielkich widowiskach, które swego czasu wgniatały widza w fotel, a dziś, w epoce napędzanych technologią ekranowych cudów, zwyczajnie trącą myszką. Idąc tym tropem, wojenna historia sprzed dwóch dekad powinna być już co najwyżej pięknym wspomnieniem. "Kompania braci" wymyka się jednak stereotypom, nie tylko nie ustępując pola młodszym produkcjom, co wręcz nadal zostawiając konkurencję w tyle.
Kompania braci — telewizja, jakiej wcześniej nie było
To robi zaś szczególne wrażenie wtedy, gdy uświadomimy sobie, w jakich czasach powstała ta miniseria HBO. Mowa przecież o 2001 roku, gdy świat co prawda poznał już choćby "Rodzinę Soprano", ale do serialowej rewolucji było jeszcze daleko. Telewizja ciągle była za to miejscem, z którym niekoniecznie kojarzono najwyższą jakość, o wielkobudżetowych produkcjach nawet nie wspominając. I wówczas pojawiło się coś takiego.
Oczywiście z dzisiejszej perspektywy sprawa wygląda zupełnie inaczej. Samo HBO wyspecjalizowało się przecież w tworzeniu seriali, które mogą pod każdym względem śmiało rywalizować z kinowymi hitami, wielkie nazwiska przy telewizyjnych produkcjach też już nikogo nie dziwią. Wtedy jednak widok wśród producentów wykonawczych Toma Hanksa i Stevena Spielberga musiał robić kolosalne wrażenie. Fakt że duet, który chwilę wcześniej ze świetnym skutkiem współpracował przy "Szeregowcu Ryanie", postanowił kontynuować opowieść o II wojnie światowej na małym ekranie to było coś dużego.
A jeszcze większy miał się okazać efekt tej współpracy, co pokazują choćby wciąż działające na wyobraźnię liczby. 125 milionów dolarów budżetu dziesięcioodcinkowego serialu to nadal jeden z najwyższych wyników w historii. Szereg nagród, w tym Emmy i Złoty Glob dla najlepszej miniserii, świadczą o uznaniu krytyków. Widzowie o swoim przekonują nieustannie – w tym momencie "Kompania braci" to numer trzy wśród seriali na IMDb, ze średnią oceną 9,4/10, co oczywiście nie jest argumentem ostatecznym, ale tak długo po premierze swoje mówi. Wypada więc zadać pytanie: czy cały ten szum jest uzasadniony?
Kompania braci nie skupia się na jednym bohaterze
Na pierwszy rzut oka oparty na historycznej książce autorstwa Stephena E. Ambrose'a serial niczym szczególnym się nie wyróżnia. Mamy tu do czynienia po prostu z fabularyzowaną kroniką opowiedzianych z amerykańskiego punktu widzenia wojennych wydarzeń. Historią skupioną na przedstawieniu ogólnej perspektywy do tego stopnia, że aż rezygnującą z klasycznej narracji skoncentrowanej na jednej postaci na rzecz bohatera zbiorowego.
Tym zostali żołnierze Kompanii E 506. Spadochronowego Pułku Piechoty 101. Dywizji Powietrznodesantowej Armii Stanów Zjednoczonych – w skrócie Easy Company. Towarzyszymy im od samego początku, czyli szkolenia w Camp Toccoa w Georgii, przez desant w Normandii, walkę w ramach operacji Market Garden w Holandii i obronę przez kontrofensywą w Ardenach, aż po zakończenie wojennej kampanii w Niemczech.
Mamy więc okazję zobaczyć pełne spektrum alianckiej operacji w Europie, poznając jednocześnie jej uczestników. Dosłownie, bo każdy odcinek otwiera krótki dokumentalny wstęp, w którym o swoich przeżyciach opowiadają prawdziwi członkowie Kompanii E, dzięki czemu dystans pomiędzy widzem a opowieścią zostaje od razu maksymalnie skrócony.
"Kompania braci" osiąga zatem prostymi środkami niebywały efekt, zamieniając z założenia bezosobową historię w taką o jak najbardziej indywidualnym wymiarze. A że w tym celu nie trzeba wcale trzymać się jednej postaci, każdy odcinek ma w centrum uwagi kogoś innego. Czasem trzymając się umownego głównego bohatera w osobie porucznika Richarda Wintersa (Damian Lewis), a kiedy indziej któregoś z jego podopiecznych, by jednocześnie rozbijać się na jeszcze więcej mniejszych opowieści. Chaos gwarantowany? Nic z tych rzeczy. Jedynym problemem może być szybkie skojarzenie nazwisk z twarzami, ale sprawnie poprowadzona narracja pozwala łatwo się z nim uporać.
Inna sprawa, że nie o nazwiska tu chodzi (zwróćcie uwagę, że wypowiadający się weterani zostają przedstawieni dopiero w ostatnim odcinku), lecz o podkreślane na każdym kroku wspólne przeżycie. Tytułowe braterstwo, jakie wywiązuje się pomiędzy idącymi razem w bój żołnierzami, nie jest jednak dla twórców okazją do wygłaszania wzniosłych przemów i pokazywania pompatycznych scen.
Pewnie, takie też są, ale znacznie więcej w całym serialu naturalnie ukazanych emocji i tworzących się między bohaterami więzi. Pięknych, gdy oznaczają trzymanie się razem, dbanie o siebie nawzajem i wspieranie się w każdej sytuacji. Ale też traumatycznych i bardzo bolesnych, gdy zostają w jednym momencie brutalnie przecięte.
Kompania braci to wojna w pełnym wymiarze
A takich sytuacji oczywiście nie brakuje, bo twórcy zadbali o realizm w niemal każdym calu, uproszczenia stosując tylko tam, gdzie było to konieczne dla potrzeb fabularnych (choćby niektóre wojskowe operacje wyglądają na znacznie krótsze na ekranie, niż były w rzeczywistości). Poza nimi widz otrzymuje tak dokładne przedstawienie wojennego doświadczenia, jak to tylko możliwe, w każdym odcinku przenosząc się do innego historycznego wydarzenia.
Niekiedy giniemy więc w głośnym bitewnym zamęcie (to jeden z tych seriali, który nie tylko świetnie wygląda, ale też doskonale brzmi), próbując szybko zorientować się w sytuacji. Kiedy indziej w napięciu wyczekujemy na to, co się stanie, wiedząc, że lada moment cisza może zamienić się w istny horror. Raz jesteśmy świetnie przygotowani, innym razem kompletnie zaskakiwani. Kule świszczą dookoła, pociski moździerzowe eksplodują tuż obok, ranni krzyczą, a pozostali prą naprzód, wiedząc, że szanse na wyjście z tego cało są bardzo niewielkie. Ale co innego zostało?
"Kompania braci" w zgrabny sposób balansuje pomiędzy różnymi wojennymi motywami, nie pozwalając żadnemu wybić się na pierwszy plan. Bezsens i okrucieństwo? Oczywiście, ale bez fetyszyzacji – mnóstwo tu scen, gdy kamera po prostu rejestruje, będąc niemym świadkiem koszmarnych wydarzeń, za to znacznie mniej takich, gdy poświęca większą uwagę rannym i poległym. Bohaterstwo? Nieoczywiste, skupione na wykonaniu zadania i przetrwaniu, niczym więcej. Wyższy cel? Przez długi czas praktycznie nieobecny, bo który z żołnierzy miałby mieć czas, by się nad nim zastanawiać?
W niezwykłej formie serialu kryje się zatem potężna dawka zwykłości. Normalni są bohaterowie, popełniający błędy i niewolni od wad, ale starający się robić swoje bez zadawania pytań. Normalne są narastające w nich wątpliwości, rodzące się pomiędzy nimi konflikty oraz pojawiające się w końcu granice wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Normalna jest wreszcie przerażająca niepewność, z czasem zamieniająca się w przygnębienie i rezygnację, a także niemy szok będący jedyną właściwą reakcją na zgotowane innym ludziom piekło.
Kompania braci – widowisko w doborowej obsadzie
Właśnie ta normalność, często przerażająca, ale nigdy przerysowana, stanowi o największej sile "Kompanii braci". Serialu wręcz niesamowicie widowiskowego – nie sposób wymienić wszystkich sekwencji, których oglądanie zapiera dech w piersi – a jednocześnie wcale niestawiającego rozmachu na pierwszym miejscu.
Doskonale zrealizowane sceny batalistyczne robią bowiem wrażenie, ale w pamięć najmocniej zapadają jednak inne. Choćby widok żołnierzy tracących przyjaciół czy zwyczajnie cieszących się, że przeżyli kolejny dzień. Albo te wszystkie momenty, gdy kulący się ze strachu, doprowadzeni na skraj załamania ludzie potrafili przezwyciężyć obawy w jeszcze jednym irracjonalnym zrywie.
Były chwile chwały, gdy witani jak bohaterowie zwyczajni faceci lub po prostu dzieciaki nie wiedzieli, jak zareagować. Ale zdarzały się też momenty kompletnej rozpaczy, gdy rozklejenie się było jedyną możliwą opcją. W końcu nie brakowało również scen bardziej pomysłowych, pamiętnych ze względu na ich przewrotność (nasuwa się pewna przemowa z finałowego odcinka), a nawet całych odcinków skonstruowanych według nietypowego klucza. Dodając zestaw barwnych postaci, nudzić się tu z pewnością nie można.
Całej tej ogromnej grupy ludzi jednocześnie odważnych i przerażonych, zdesperowanych i nietracących wiary, zobojętniałych lub skutecznie tę obojętność udających, nie udałoby się w "Kompani braci" odtworzyć, gdyby nie świetnie dobrana i zdolna obsada. Trudno w tym licznym gronie kogoś indywidualnie wyróżnić, choć najczęściej czyni się to ze wspomnianym już Lewisem i Ronem Livingstonem (wcielił się w Kapitana Nixona). Niezapomniane kreacje tworzyli tu jednak również m.in. Marc Warren (Albert Blithe), Michael Cudlitz ('Bull' Randleman), Neal McDonough ('Buck' Compton) czy Shane Taylor ('Doc' Roe).
Dociekliwi mogą się natomiast dopatrzeć na drugim planie szeregu znanych twarzy. Od Davida Schwimmera w pamiętnej kreacji okropnego Kapitana Sobela, po tych, których 20 lat temu jeszcze mało kto kojarzył, jak choćby Michael Fassbender, Tom Hardy, James McAvoy, Andrew Scott czy Simon Pegg.
Atrakcji różnego rodzaju w dziesięciu odcinkach zatem nie brakuje, a ich skosztowanie smakuje tym lepiej, że serial HBO naprawdę nie zdołał się od momentu premiery szczególnie zestarzeć. W oczy kłują pojedyncze sceny, w których wspierano się komputerami, ale że zdecydowana większość opiera się na praktycznych efektach, robią dokładnie takie samo, ogromne wrażenie jak przed laty. A rozgrywane w zimowej scenerii odcinki "Bastogne" i "The Breaking Point" (który uważam za zdecydowanie najlepszy ze wszystkich) to wręcz dzieła sztuki.
Treściowo "Kompania braci" nie straciła natomiast nic i choć trzeba podkreślić, że nie jest to serial, który pod względem scenariusza można zestawiać z najlepszymi produkcjami wszech czasów, nie sposób nie docenić jego klasy i wpływu, jaki wywarł na telewizję. Tak, niektóre wątki są zbyt uproszczone, a inne nie wybrzmiewają we właściwy sposób, zdarzają się też momenty, gdy w fabułę wkrada się nieco sztuczności. Są one jednak tak nieliczne, że nijak nie psują seansu – wymagającego, nie tylko ze względu na oczywistą (ale nieprzesadzoną) brutalność, lecz wartego każdej poświęconej mu sekundy.