"W domu" rodzą się geniusze i demony — recenzja polskiej antologii HBO Europe
Kamila Czaja
19 lipca 2020, 12:51
"W domu" (Fot. HBO)
Po hiszpańskim "W domu" HBO i międzynarodowym "Homemade" Netfliksa czas na wersję polską. Czyli mocne nazwiska, odmienne techniki, sporo dobrych pomysłów, ale i nierówny poziom.
Po hiszpańskim "W domu" HBO i międzynarodowym "Homemade" Netfliksa czas na wersję polską. Czyli mocne nazwiska, odmienne techniki, sporo dobrych pomysłów, ale i nierówny poziom.
Jak tak dalej pójdzie, zostanę weteranką pandemicznych seriali. Pisałam o hiszpańskiej wersji "W domu", obejrzałam też międzynarodowe "Homemade" na Netfliksie. Obie produkcje były nierówne, a chociaż sam seans stanowił ciekawe doświadczenie, to stosunkowo krótko po premierach pamiętam już tylko jakieś odpryski, co bardziej oryginalne (chociaż nie zawsze przez to udane) rozwiązania i ulotne chwile, kiedy miałam poczucie, że filmowcy faktycznie uchwycili jakieś sedno przeżyć kwarantannowych.
Polskiemu wariantowi "W domu", mimo że to produkcja HBO Europe połączona z hiszpańską tytułem, bliżej do "Homemade". Kilkanaście przykładów krótkiego metrażu, a za kamerą (często taką w telefonie) znani twórcy, przy czym tu głównie z Polski (jest też kręcący filmy w naszym kraju Magnus von Horn oraz Sung Rae Cho, współautor jednego z odcinków), co jednak nie przekłada się na polską tematykę. Nie brakuje elementów, kulturowych, przestrzennych, mentalnościowych, które łatwo konkretnie przypisać, ale w przekazie postawiono raczej na doświadczenie po ludzku uniwersalne dla pandemicznego świata. A w dwóch przypadkach całość odnosi się nie do Polski.
Polska antologia W domu to zbiór eksperymentów
Rodzime "W domu" wydaje się za to jeszcze bardziej eksperymentalne niż wcześniejsze dwie produkcje o podobnych założeniach. Jeszcze wyraźniej widać tu wolność, jaką mieli zaproszeni do projektu twórcy. Mogli się nie przejmować granicami gatunku i zastosować, w zakresie ograniczonym oczywiście rygorami sanitarnymi, swoje ulubione formy i techniki. Przez co nieraz dostajemy niejako danego reżysera "w pigułce". Z różnym efektem.
Zamiast opowiadać o odcinkach po kolei, postaram się przyjrzeć im w nieco innym porządku, na ile w ogóle da się tu wyznaczyć porządek. Mnie najbardziej chyba zainteresowało, czasem wprost tu podejmowany, wątek szukania formy dla pandemicznego doświadczenia i pytanie, czy lepsza będzie metoda maksymalnie zbliżająca film do rzeczywistości czy raczej kompletne pójście w umowność, metaforę, a technicznie – w animację. Jako to zwykle bywa, zwłaszcza przy antologii, moje oceny poszczególnych odcinków mogą się różnić od indywidualnego odbioru innych widzów, często ze względu na ogólne podejście do stylu danego twórcy.
W domu – dokument formą na ten czas?
Jedną z możliwości stanowi próba dokumentowania codziennych doświadczeń. Podjął ją Mariusz Treliński w "Nic nie zatrzyma tej wiosny". Na początku założenie tej wizji, zbudowanej z najróżniejszych fragmentów rzeczywistości, mnie nie przekonało, ale potem się wciągnęłam. Wyszło całkiem ciekawe spojrzenie za kulisy pracy reżysera operowego, a w przemieszaniu przepisu na makaron z życiowymi mądrościami Borgesa czy Agambena mocno wybrzmiewa napięcie między codziennością o sztuką, szukanie połączeń.
Mniej wystylizowany, a też zanurzony w doświadczeniu autobiograficznym jest odcinek "Czekamy" Jana P. Matuszyńskiego, który na czekanie, aż będzie można żyć normalnie, nakłada inne oczekiwanie – na narodziny drugiego dziecka. Kwarantanna, zwłaszcza jak można posiedzieć nad wodą, to, jak stwierdzają bohaterowie, "prawie wakacje", a na pierwszym planie jest przygotowywanie synka na narodziny siostry. Te pozornie zwykłe domowe nagrania mają siłę przypomnienia, że życie się nie zatrzymało.
"Najczystszy" dokument, co nie dziwi, stworzył mistrz w tym gatunku, Paweł Łoziński. "Maski i ludzie" oparte są na prostym pomyśle kręcenia z balkonu odpowiedzi sąsiadów na pytania, co słychać, jak znoszą sytuację, co myślą. Katalog postaw wobec zagrożenia, bez ocen, z daniem ludziom szansy, żeby po prostu mówili, a widzom, by się w tym odnaleźli bądź poczuli wobec pewnych założeń sprzeciw. Ten odcinek mnie zafascynował, przebijając większość eksperymentów i czasem "przedobrzonych" produkcji. Nasunęło mi się pytanie, czy dokument nie byłby najlepszą formą na te czasy, jednak "W domu" to także przekonujące propozycje z zupełnie innych rejestrów.
W domu w polskiej wersji – animacje i metafory
Daleki od portretowania wprost realiów, a bardzo bliski emocjom, jakie towarzyszyć mogą w zamknięciu, okazał się animowany "Dom w skorupce" Renaty Gąsiorowskiej, trochę surrealistyczny, trochę jak z Kafki. "Księżyc" Tomka Popakula, połączenie animacji z obrazami nocnego miasta, zahipnotyzował mnie wizualnie spójną wizją zabaw światłem i zaintrygował możliwościami interpretacji finału.
Są oczywiście formy "pośrednie" między dokumentem a ucieczką przed nim. Jacek Borcuch sięga po autobiograficzną sytuację, czyli 50. urodziny w kwarantannie, ale stylizuje odcinek "Dzisiaj są moje urodziny", nadaje doświadczeniu niedokumentalną formę czarno-białego filmu rozliczeniowego z życiem, trochę à la Fellini. Reżyser miał przekonujący pomysł na narrację złożoną z życzeń, które na odległość składają bohaterowi bliscy.
Z kolei Magnus von Horn w "Korona Killerze" zaczyna nieco dziwnie, można by powtórzyć za jego bohaterką pytanie, czy to na poważnie, czy komedia, ale ostatecznie odcinek ucieka od dosłowności, rozwija się w stronę trafnego uchwycenia frustracji, jakie rodzić może zamknięcie z najbliższymi.
Mocniej w niedosłowność idą Małgorzata Szumowska i Michał Englert. Subtelna opowieść "Chłopiec z widokiem" ma tę siłę, że o ile w pandemii zadziała jako obraz tęsknoty za światem za oknem, o tyle sprawdzi się też uniwersalnie, a znaczenia można mnożyć – od nadawania ramy widzianym obrazom, przez próby zachowania tego, co zniknie, po dystans do rzeczywiści i chowanie się przed nią za szybą. To bardziej ćwiczenie z wrażliwości odbiorcy niż zamknięta forma filmowa, ale ćwiczenie pięknie nakręcone i zachęcające do myślenia i odczuwania.
Polskie W domu za granicą
Dwa odcinki wprost "niepolskie" wiele różni. Jerzy Skolimowski oddaje hołd naznaczonej tragedią Sycylii w czarno-białym, bardzo włoskim "To nie my". Nakładanie dźwięków ludzkiego gwaru na wyludnione ulice czy okrzyków kibiców na pusty stadion robi wrażenie, podobnie jak wykorzystanie zgranych motywów w nowy sposób – zamiast reklamówki na wietrze mamy jednorazową rękawiczkę. Usunięcie ludzi, skupienie się na miejscach i przedmiotach pozwala Skolimowskiemu na wykroczenie poza interpretację pandemiczną, każe myśleć po prostu o świecie po człowieku.
Z kolei "Kioto, 21 kwietnia" Anny Zameckiej i Sunga Rae Cho jest w całości o ludziach. Bardzo precyzyjnie nakręcona opowieść o rodzicach, których odwiedza mieszkający w Polsce syn, świetnie zaciera granice między tym, co reżyserowane, a tym, co autentyczne. Kręcenie filmu w filmie zmienia się w wielowymiarowy obraz rodzinnych relacji, a wszystko to w 11 minut.
W domu, czyli gdy eksperyment przerasta
Polskie "W domu" to jednak także eksperymenty, z którymi się zderzyłam i które nie zdołały mnie do siebie przekonać. Xawery Żuławski chyba po prostu swoim stylem uprawiania groteski, tu na dodatek celowo topornej ze względu na zapośredniczenie przekazu kamerkami w laptopie, nie trafia w moje upodobania, więc przez "Koronoświrusy" ledwo przebrnęłam i nawet nie spróbuję tej psychodelii streszczać. Pokonał mnie też "Ślimak" Krzysztofa Garbaczewskiego – połączenie animacji w tylu Second Life z obrazkami z zajmowania się ogrodem, doprawione tekstem, który pewnie miał stanowić interpretacyjną sugestię, ale według mnie nie ratował pseudofilozofii całości.
Miłośników, zwłaszcza wśród fanów "Ślepnąc od świateł", znajdzie pewnie "Ukryj mnie w samolocie lecącym do Marrakeszu" Krzysztofa Skoniecznego, ale według mnie ta oda do odradzania się natury zawiera za dużo oklepanych metafor, co w połączeniu z narracją z offu i tak dobranymi kadrami składa się raczej na filmową grafomanię. Nie wystarczy zacytować Herberta, by stać się Herbertem we własnych poetyzowanych wywodach, ani przywołać Miłosza (chociaż ten fragment mnie akurat rozbawił), żeby mieć jego siłę mówienia o końcu świata. Zdecydowanie mocniej działa tu odcinek 13., "Piosenka o końcu świata" Andrzeja Dragana – demoniczna interpretacja tytułowego wiersza Miłosza w wydaniu Jerzego Nasierowskiego może się przyśnić w apokaliptycznych koszmarach.
Czy warto obejrzeć polskie W domu?
Ostatecznie "W domu" budzi mieszane uczucia. Skoro o Miłoszu mowa, pisał: "Zawsze tęskniłem do formy bardziej pojemnej" ("Ars poetica?"). Pojemności formy nie można antologii HBO Europe odmówić, ale miejscami ta wolność zaowocowała kiczem, stylizacją do granic znośności lub pomysłem całkiem ciekawym, ale na dłuższą metę raczej bez szans na przetrwanie w głowie widza długo po seansie. Że o przetrwaniu w historii kina nie wspomnę. Równocześnie jednak na pandemiczne "tu i teraz" seans "W domu" nie jest złym pomysłem. Żałuję czasu poświęconego na zaledwie kilka z czternastu odcinków, reszta stanowiła jeśli nie przełom w myśleniu o sytuacji, to ciekawy przegląd krótkometrażowych możliwości.