"Little Voice", czyli rozśpiewana bohaterka i Nowy Jork ze snów — recenzja serialu Apple TV+
Kamila Czaja
12 lipca 2020, 16:03
"Little Voice" (Fot. Apple TV+)
"Little Voice" zaprasza do kibicowania dziewczynie, która próbuje rozpocząć karierę, a przy tym nie zepsuć wszystkiego w życiu prywatnym. Było? Było. Ale i tak wypada uroczo.
"Little Voice" zaprasza do kibicowania dziewczynie, która próbuje rozpocząć karierę, a przy tym nie zepsuć wszystkiego w życiu prywatnym. Było? Było. Ale i tak wypada uroczo.
"Little Voice" uznałam za okazję, żeby zweryfikować opinię, że Apple TV+ ma dobrą rękę do półgodzinnych kameralnych opowieści. Ostatnie miłe zaskoczenia, "Trying" i "Central Park", kazały mi z większym entuzjazmem spojrzeć na tę wcześniej raczej mnie rozczarowującą platformę. Serial o młodej aspirującej piosenkarce i autorce tekstów mieszkającej w Nowym Jorku wyglądał obiecująco. Codzienne i artystyczne życie, dylematy uczuciowe i rodzinne, w tle piękne miasto – widzieliśmy to już parę razy, ale jak bohaterowie śpiewają, to z reguły od razu jest jakoś ciekawiej.
Historię wymyśliły Sara Bareilles i Jessie Nelson, autorki broadwayowskiego musicalu "Kelnerka", a wśród producentów pojawia się J.J. Abrams, niejako wracający do korzeni, bo "Little Voice" zdecydowanie bliżej do "Felicity" niż do "Gwiezdnych wojen". Na papierze jest wszystko, co wróżyłoby komediodramatowi Apple'a sukces. W praktyce natomiast dostajemy całkiem przyjemny seans, ale nie zabrakło rzeczy, które przydałoby się dopracować, jeśli "Little Voice" miałoby się stać cotygodniowym obowiązkowym punktem programu.
Little Voice – rozśpiewana kobieta pracująca
Bess (Brittany O'Grady, "Star") w wolnych chwilach tworzy piosenki, które w założeniu są tylko dla niej, nie dla publiczności. Tak naprawdę jednak sparzyła się kiedyś podczas występu i teraz szuka usprawiedliwień, by nie próbować przebić się z własnym materiałem. Żeby zarobić na życie, wyprowadza psy, uczy dzieci muzyki, dorabia w domu spokojnej starości, a wieczorami jest barmanką. Można się zmęczyć od samego patrzenia i tym bardziej podziwiać, że w tym wszystkim Bess ma jeszcze czas i energię na tworzenie.
Dobre piosenki są w stanie sprawić, że trwam przy serialach znacznie dłużej, niż powinnam. Piszę to jako ktoś, kto obejrzał całe "Glee" i ponad jeden sezon "Nashville". Na początku miałam jednak z "Little Voice" ten problem, że wszyscy powtarzali bohaterce, jaka jest genialna, tymczasem ja nie byłam w stanie odróżnić jednego utworu od drugiego, głos O'Grady, chociaż uroczy, nie kazał mi wsłuchiwać się w jej wykonania aż z zachwytem, a słowa kolejnych kawałków trąciły banałem. W trakcie trzech odcinków zauważyłam jednak spory postęp i przyznałam twórcom "Little Voice" rację – Bess wszak dopiero zaczyna, jeszcze wiele musi się nauczyć. I tę naukę oglądamy, nawet jeśli miejscami w skróconym wymiarze.
Jak na optymistyczną historyjkę o spełnianiu marzeń "Little Voice" zaskakująco dobrze wypada bowiem w momentach, kiedy bohaterce coś nie wychodzi. Nie od razu stanie się pewną siebie królową estrady, nie każda szansa pozwoli się wykorzystać, a po drodze nieraz zrobi się widzom aż przykro. Tym lepiej pewnie smakować mają chwile, kiedy coś rusza we właściwym kierunku. Póki co jednak walkę Bess o zawodową realizację pasji oglądam bez pełnego zaangażowania. W stu procentach uwiódł mnie natomiast rozśpiewany i pełen amatorskich instrumentów Nowy Jork. Wyidealizowany niewątpliwie, ale wyglądający i brzmiący cudownie. Poza tym absolutnie zafascynowały mnie magazyny, w którym Bess i Ethan wynajmują przestrzeń, gdzie mogą swobodnie pracować nad artystycznymi projektami.
Little Voice i nierówne wątki prywatne
O ile wątek muzyczny nie jest pozbawiony wad, ale ma swój urok i ciekawe perspektywy na kolejne odcinki, o tyle perypetie miłosne póki co wypadają wyjątkowo schematycznie: tajemniczy i nie do końca szczery brunet Ethan (Sean Teale, "The Gifted: Naznaczeni"), któremu trudno się oprzeć, czy wspierający, pozytywnie wpływający na Bess blondyn Samuel (Colton Ryan, "Homeland")? Ile razy można odtwarzać podobny schemat? Przy czym kluczowe wydaje mi się to, że nieraz rozmowy Bess i Ethana podczas spacerów są wyciszone i stanowią część romantycznego montażu z muzyką, bo mam wrażenie, że niewiele niebanalnych słów między nimi pada, więc lepiej tych rozmów nie słyszeć. Z Samuelem Bess przynajmniej śpiewa i to naprawdę nieźle.
Za to wciągnęły mnie rodzinne historie bohaterki, zwłaszcza kwestia opieki nad autystycznym bratem, Louiem (Kevin Valdez), który wchodzi w dorosłość, przeprowadza się z domu do ośrodka i szuka pracy. Jego miłość do teatru oraz sceny, kiedy razem z Bess uciekają od przykrej rzeczywistości we wspólne występy, mają słodko-gorzki smak, podobnie jak cały ten przekonujący wątek. Gorzej jest z przyjaciółmi aspirującej piosenkarki, bo chociaż jej współlokatorce, Prishy (Shalini Bathina), napisano ważny społecznie wątek, to wypada on na razie dość czytankowo. A rola Benny'ego (Phillip Johnson Richardson) ogranicza się do nużącego powtarzania Bess, jaka jest cudowna i jak powinna zawalczyć o sukces w branży.
Czy warto oglądać serial Little Voice?
Trzy odcinki "Little Voice" zleciały mi szybko i zostawiły po sobie przyjemne wrażenie, nawet jeśli stopień słodyczy i motywacyjnych tekstów chwilami przerastał moją odporność na takie zabiegi. Liczę, że serial nie pójdzie zbyt łatwą drogą do sukcesu Bess, bo jakkolwiek zachwycałam się ostatnio choćby "Klubem Opiekunek", to jednak od "dorosłej" historii należałoby oczekiwać większego zniuansowania i mniejszej idealizacji świata. Są na szczęście sygnały, że dla scenarzystów "Little Voice" świat to nie do końca piękna bajka o obdarzonym dobrym głosem Kopciuszku.
Ostatecznie więc zamierzam komediodramat Apple'a obejrzeć do końca. To tylko dziewięć półgodzinnych odcinków i chociaż na razie brakuje mi wyraźnego powodu, żeby przejąć się losem postaci i żeby uznać "Little Voice" za serial, który się szczególnie czymś wyróżnia, to taka cotygodniowa ucieczka do rozśpiewanego Nowego Jorku i miłych ludzi o artystycznym zacięciu wydaje się wystarczająco kusząca, żeby z niej nie rezygnować.