Kultowe seriale: "Community", czyli komedia inna niż wszystkie
Mateusz Piesowicz
27 czerwca 2020, 19:48
"Community" (Fot. NBC)
Mółbym napisać, że "Community" to tylko sitcom o grupie przyjaciół z college'u. Nie oddałbym jednak nawet ułamka prawdy o serialu, który na swój sposób zrewolucjonizował gatunek.
Mółbym napisać, że "Community" to tylko sitcom o grupie przyjaciół z college'u. Nie oddałbym jednak nawet ułamka prawdy o serialu, który na swój sposób zrewolucjonizował gatunek.
Trzeba przyznać, że jak na prezentowany przez siebie poziom, "Community" miało przez większość czasu mocno pod górkę. Serial emitowany w latach 2009-2014 na NBC nigdy nie dorobił się wysokich ratingów, groziło mu skasowanie, a dodatkowo trawiły go konflikty na linii twórca – stacja, skutkujące nawet tym, że Dan Harmon porzucił produkcję na jeden sezon. Potem wprawdzie wrócił, ale współpraca z NBC nie potrwała długo – po desperackich poszukiwaniach nowego domu, "Community" zakończyło żywot na już nieistniejącym Yahoo! Screen. Może było zbyt rewolucyjne?
Community zmieniło oblicze telewizyjnej komedii
Nie jest to bynajmniej przesadzona teza, bo przez sześć sezonów, na które złożyło się łącznie 110 odcinków, "Community" tylko w niewielkim stopniu przypominało tradycyjny sticom. Najbardziej na samym początku, gdy Harmon i reszta jeszcze ostrożnie oswajali widzów ze swoimi pomysłami, by wkrótce potem pójść na całość, tworząc niespotykaną nigdzie indziej mieszankę gatunków i popkulturowych tropów.
Mieszankę wysoko ocenianą przez krytyków i cieszącą się kultowym statusem wśród widzów, a przy tym niesamowicie zabawną i w niczym nie tracącą na jakości mimo upływu lat. A może wręcz na niej zyskującą, bo mam wrażenie, że dzisiaj, gdy różnego rodzaju odniesienia do innych dzieł kultury i metahumor są domeną znacznie szerszego grona komedii (i nie tylko), wciąż nikt nie osiągnął pod tym względem perfekcji porównywalnej z dziełem Dana Harmona. A że ten jest zdolny do rzeczy wyjątkowych, to wiedzą wszyscy, którzy znają jego drugie serialowe dziecko, czyli "Ricka i Morty'ego".
W Community komedia jest tylko punktem wyjścia
Na pierwszy rzut oka nie wygląda jednak "Community" na nic szczególnego. Ot, jeszcze jeden sitcom o grupie znajomych – tym razem wspólnie uczęszczających do niezbyt prestiżowego Greendale Community College w stanie Kolorado. Barwność tej ekipy pozwala jednak od początku przypuszczać, że całkiem normalnie tu nie będzie – trudno jednak przewidzieć, na jaką skalę.
Ale zacznijmy od przekroju postaci, bo ten jest naprawdę szeroki. Od skompromitowanego byłego prawnika Jeffa Wingera (Joel McHale), który na kiepskiej uczelni szuka łatwego sposobu na zdobycie stopnia naukowego, do emerytowanego chusteczkowego magnata Pierce'a Hawthorne'a (Chevy Chase), któremu na starość zachciało się studiowania. Poprzez zdeklarowaną aktywistkę, anarchistkę, feministkę i kogo tylko chcecie, czyli Brittę Perry (Gillian Jacobs), najmłodszą z tego grona, wzorową studentkę Annie Edison (Alison Brie), po gorliwą chrześcijankę i wzorową matkę Shirley Bennett (Yvette Nicole Brown). A skończywszy na nierozłącznym duecie popkulturowego geeka Abeda Nadira (Danny Pudi) i gwiazdy licealnego futbolu Troya Barnesa (Donald Glover).
Jasne, dałoby się wymienić bardziej zgrane komediowe ekipy lub takie, które mocniej zapisały się w telewizyjnej historii. Pod względem oryginalności paczki z "Community" nie przebija jednak nikt, a dzielące bohaterów różnice szybko stają się jednym z atutów serialu. No i nie myślcie sobie, że do tej bandy indywidualistów nie da się przywiązać. Wręcz przeciwnie, bo mimo nieraz bardzo dużego oderwania do rzeczywistości, w "Community" nie brakuje autentycznych emocji.
Nie one stanowią jednak w głównej mierze o wyjątkowości serialu, który na swój kultowy status zapracował przede wszystkim niespotykaną nigdzie indziej kreatywnością. Dzięki niej pokręcona, ale mimo wszystko trzymająca się pewnych standardowych ram komedia, mogła stać się czymś więcej – po części parodią popkulturowych motywów lub całych filmów, a po części ich genialnym miksem w jedyną w swoim rodzaju całość.
Community, czyli w pełni kontrolowane szaleństwo
Przykłady można mnożyć, sięgając zarówno po koncepcyjne odcinki w odlotowy sposób parodiujące konkretne filmy (pierwszym takim było "Contemporary American Poultry", czyli "Chłopcy z ferajny", ale z paluszkami z kurczaka w roli głównej), jak i tony pomysłów układające się w prześmiewcze hołdy dla całych gatunków. W tym choćby kina akcji czy westernów, tu przybierających postać kapitalnych odcinków paintballowych. Ale też dokumentów, horrorów o zombie, kryminalnych procedurali, musicali i czego tylko dusza zapragnie.
A to wciąż tylko kropla w morzu szaleństwa, którego poziom rośnie z sezonu na sezon i z odcinka na odcinek. "Community" to jeden z tych seriali, przy których na pewno zdarzy wam się pomyśleć, że twórcy właśnie osiągnęli szczyt, że już po prostu nic lepszego i większego nie da się zrobić – po czym niedługo później będziecie się z tej opinii wycofywać, bo okaże się, że jednak się dało. Chaos? Owszem, ale taki, nad którym twórcy ani na moment nie tracą kontroli, dzięki czemu nawet najbardziej zwariowane idee udało im się perfekcyjnie wcielić w życie.
Oglądając "Community", nigdy nie można być zatem w stu procentach pewnym tego, co się zobaczy. Dość zwykły jak na tutejsze standardy odcinek może więc nagle przejść w szaloną gonitwę po forcie z poduszek i koców, studenckie życie zamienić się w dosłowną walkę o przetrwanie, a uczelniane animozje w prawdziwy kosmiczny wyścig. Nie wspominając o zabawach formą, pozwalających zobaczyć bohaterów choćby w kukiełkowej lub 8-bitowej wersji. Oczywiście wszystko to ma doskonały sens, prócz pierwszorzędnej zabawy, z której wiele motywów zapisało się już w popkulturze, oferując nadspodziewanie duże emocje, sporo wzruszeń i zaskakującą głębię (np. w świetnym animowanym odcinku świątecznym), a niekiedy nawet trochę mroku.
Community — 6 sezonów i nie zawsze równy poziom
Oczywiście o utrzymanie absolutnie najwyższego poziomu przez sześć lat emisji byłoby trudno jakiemukolwiek serialowi. W przypadku produkcji takiej jak "Community", a więc opierającej się na niestandardowych założeniach, a jednocześnie muszącej wciąż walczyć o przetrwanie w mocno tych standardów trzymającej się telewizji sieciowej, wyzwanie było jeszcze większe.
Przez pierwsze trzy sezony sezony udawało się znakomicie. Po nabraniu rozpędu serial wskoczył na najwyższe obroty i długo z nich nie schodził, z czym gryzła się niestety kiepska oglądalność – klasyczna telewizyjna widownia ewidentnie nie była gotowa na coś tak daleko odbiegającego od sitcomowej normy. Dodajmy do tego zakulisowe konflikty, jak m.in. głośna kłótnia Dana Harmona z Chevym Chase'em, a odejście twórcy i większości jego stałych współpracowników (wśród nich braci Russo, dziś znanych z filmowego uniwersum Marvela) po 3. sezonie nie jest już takie dziwne.
Podobnie jak wyraźnie widoczny spadek poziomu serialu w kolejnej odsłonie, której showrunnerami byli David Guarascio i Moses Port (m.in. "Goldbergowie" czy "Happy Endings"), i która mimo posiadania pewnych zalet, nie jest dziś, delikatnie mówiąc, dobrze wspominana przez fanów. Zresztą nie tylko przez nich, bo również wracający na dwa ostatnie sezony do serialu Harmon skomentował ją w dosadny sposób, tłumacząc dziwne zachowania bohaterów wyciekiem gazu w Greendale. Faktem jest, że powrót twórcy oznaczał również wzrost formy – przynajmniej na chwilę, bo mimo udanego zakończenia, uszczuplone o kilku członków obsady finałowe odcinki nie mogły równać się z najlepszymi czasami "Community".
Community, czyli 6 sezonów i film?
Nie znaczy to oczywiście, że przygodę z ekipą z Greendale należy przedwcześnie zakończyć lub wybrać sobie z niej co bardziej smakowite kąski. Tego drugiego robić wręcz nie można, bo "Community" to spójna, budowana krok po kroku opowieść, której nie da się rozpocząć w dowolnym momencie. W całości natomiast tak dobra, że bez dwóch zdań warto przetrwać jej nieliczne słabsze momenty, które wciąż wypadają znacznie lepiej niż w większości komedii.
W tym z kolei można upatrywać zasług fantastycznej obsady, która utrzymywała serial na powierzchni nawet w gorszych czasach. Waszym ulubieńcem bez wątpienia zostanie Danny Pudi, fenomenalny w roli wycofanego emocjonalnie, ale skrywającego bogate wnętrze Abeda – nie tylko dlatego, że tak jak aktor, również jego bohater ma polskie korzenie. Ale i pozostali, na czele ze świetnie pasującym do głównej roli McHale'em, czy po raz pierwszy pokazującymi się tutaj szerszej publiczności Alison Brie i Donaldem Gloverem, wypadają rewelacyjnie.
A to tylko pierwszy plan, bo nie można przecież zapomnieć o równie mocno kojarzących się z "Community" Kenem Jeongiem i Jimem Rashem. Zaczynający od roli nauczyciela hiszpańskiego Chang (kim stał się potem, byłoby trudno opisać) i przejawiający niebezpiecznie duże zainteresowanie Jeffem, dalmatyńczykami oraz barwnymi strojami dziekan Pelton to wszak postacie, których nie da się zapomnieć. Tak samo jak przewijający się przez serial John Oliver oraz występujący mniej i bardziej gościnnie John Goodman czy Jonathan Banks, a także wielu, wielu innych.
Wszystko to sprawia, że "Community" jest jedną z obowiązkowych pozycji do nadrobienia nie tylko dla fanów komedii, ale po prostu każdego, kto szuka w telewizji czegoś więcej. Czegoś pokręconego, ale potrafiącego przemówić do najprostszych emocji. Odważnego w inności i odejściu od schematów, a jednocześnie zabawnego jak mało co. A wreszcie doskonale przemyślanego i dającego tonę satysfakcji zarówno przy szybkim oglądaniu, jak i rozkładaniu każdego odcinka na czynniki pierwsze. Brakuje w tym wszystkim tylko wciąż niespełnionej obietnicy w postaci #SixSeasonsAndAMovie, ale może i to życzenie fanów w końcu się spełni?