"Glee" (3×19): Powrót do korzeni
Marta Rosenblatt
11 maja 2012, 20:41
Zeszłoroczny odcinek z balem był huraganem emocji, a jak było z tegorocznym? Cóż, nie licząc dramy Blaine'a z żelem do włosów, praktycznie obyło się bez dramatów.
Zeszłoroczny odcinek z balem był huraganem emocji, a jak było z tegorocznym? Cóż, nie licząc dramy Blaine'a z żelem do włosów, praktycznie obyło się bez dramatów.
Po pierwsze piosenki. Właściwie bez historii – miały być tylko tłem do zabawy na balu. W żadnym innym wypadku piosenki Ke$hy (choć wizualnie niezłe) i "What Makes You Beautiful" nie są do zaakceptowania. Ale cóż, zawsze mogło być "Koko koko Euro spoko".
Tylko "Big Girls Don't Cry" wykonywane przez Rachel wespół z "gejowskimi bliźniakami" było elementem fabuły. Szczerze mówiąc, zdecydowanie wolę oryginał, głos Kurta w refrenie brzmiał dziwnie, ale i tak występ zdecydowanie na plus. Piosenka miała powstrzymać na duchu Rachel – tak naprawdę tylko Kurt rozumie, jak wiele znaczy dla niej kariera na Broadwayu.
Trudno uwierzyć, aby panna Berry ostatecznie porzuciła swe marzenia. Mam nadzieje, że nie na długo. Primo, chyba nie po to całe trzy sezony przygotowywała się do podbicia broadwayowskich scen, aby spędzić resztę życia, będąc panią Hudson. Secundo, to jakiś feministyczny koszmar – miłość miłością, ale kobieta musi się samorealizować, zwłaszcza tak zdolna jak Rachel. Jakkolwiek będzie w przyszłości, w tym odcinku znów mieliśmy pierwszosezonową Rachel Berry (nawiązanie do "Funny Girl"!) – bardzo samotną, zagubioną i niepewną.
W ogóle w tym odcinku mieliśmy prawo poczuć się jakbyśmy oglądali 1. serię. Może dlatego, że scenariusz do tego odcinka napisał Ryan Murphy?
Rachel w scenie w hotelu była dokładnie tak uroczo denerwująca jak do tego nas przyzwyczaiła. Jej lęki o Finna i eksdziewczynę też były wyraźnie pierwszosezonowe. Oprócz tego znowu wredna Santana "złośliwie besztająca" R. (koniec "Pezberry"? Nie będę płakać). I w końcu "suczowata" Quinn, której głównym celem jest bycie najpopularniejszą dziewczyną w szkole.
Wszystko pięknie, jeśli zapomnimy cały drugi i zwłaszcza trzeci (gdzie postaci zupełnie zatraciły swój pierwotny rys charakterologiczny) sezon. Dziwnie wygląda to zwłaszcza przy "Faberry". Ten ship ma tak wiele fanów, ze RIB muszą zdawać sobie sprawę z siły tej części fandomu. Dlatego z lubością znęcają się nad wszystkimi fanami tej dwójki ("Stop Making Out with Berry"). Przyjaźń Rachel i Quinn "wisi w powietrzu" od pierwszego sezonu. Wydawać się mogło, że właśnie o to chodziło między innymi w "Glee".
Mała Żydówka zaprzyjaźnia się z popularną blond cheerioską. Przeurocze. Tylko że takich scen pojednania było już kilka (dwie?), wynikać z tego by mogło, ze dziewczyny już sobie wszystko wyjaśniły. Nie wiem po co wałkować w kółko to samo, zwłaszcza że nic z tego nie wynika.
Choć pewnie wbiję nóż w serce tysiącom hardkorowych shiperrów Faberry śmiem twierdzić, że one nigdy nie wyznają sobie miłości, tak więc nie wiem po co te gierki. Niech w końcu zaczną się przyjaźnić. Jeszcze jedna taka siostrzana scenka a moja irytacja sięgnie zenitu.
Zwłaszcza zachowanie Quinn irytuje (choć może przy totalnej schizofrenii tej postaci nie powinno) – wydawać by się mogło, że dojrzała, a tu bach, nagle powraca do marzeń z początku liceum. Końcówka – oddanie Rachel tytułu chyba miało na celu przekonać nas, że to koniec nieporozumień, ale to przecież "Glee", więc cholera wie.
Przy okazji tego wątku ujawniła się jeszcze jedna ciekawa relacja, a mianowicie Santana i Quinn. O niebo naturalniejsza niż "Pezberry". Hello, one kiedyś się przyjaźniły. Czyżby kolejne nawiązanie do pierwszego sezonu?
Następnym nawiązaniem na pewno była też dawka absurdalnego poczucia humoru. Becky grająca w rozbieranego pokera – przy okazji świetne zachowanie Pucka, jak ten chłopak dojrzał! Prócz tego w końcu mówiąca Brittany. No i oczywiście prawdziwa wisienka na torcie- żel do włosów Blaine'a (fanki Andersona z pewnością oszalały).
Jeśli jesteśmy już przy parach, to naprawdę fajnie było widzieć szczęśliwych Kurta i Santanę ze swoimi połówkami. Jakże różnił się dla nich ten bal w porównaniu z zeszłorocznym. Chociaż Kurt pewnie przeżył chwilę grozy podczas odczytywania wyników. Jednak czym był jego niepokój związany z obawą przed byciem pośmiewiskiem szkoły z żelowym dramatem Blaine'a?
Szkoda tylko, że jak już ukazują homozwiązki w szczęśliwych momentach, robią to tak nie fair. Czy naprawdę B. nie mógł choć musnąć K. kiedy tańczyli? Albo kiedy rozmawiali o tych nieszczęsnych włosach? A Santi i Britt? Miały kilka przeuroczych backgroudowych scenek, ale to bardziej zasługa samych aktorek niż scenariusza. Co prawda prawie nie umarłam, gdy Santana mrugnęła do Brittany pod koniec, jednak to nierówne traktowanie jest aż nadto widoczne. Na balu mieliśmy mnóstwo obłapiających się hetero par, nie wspominając już o 3 niezbyt komfortowych finchelowych pocałunkach. Brawo dla twórców "Glee" za stosowanie podwójnych standardów, które paradoksalnie były nieraz w serialu wyśmiewane.
Gdybym była czepialska napisałabym też o Finnie, który oczywiście znowu musiał zostać "bohaterem". Czy Santana nie mówiła praktycznie tego samego na początku odcinka? Tyle że to Finn jest tym "dobrym". Przywódcą i w ogóle. Fajnie by było, jakby scenarzyści tworząc głównego pozytywnego bohatera pomyśleli trochę. Owszem każdy ma wady, ale to nie pierwszy raz, kiedy Finn jest nagradzany za zachowanie, które każdą inną postać by dyskwalifikowało.
No cóż, nie można mieć wszystkiego. Grunt, że mamy kolejny niezły odcinek. Właściwie większość fanów powinna być umiarkowanie zadowolona, było po trochu każdej pary (Samcedes, Tike). Pal licho, że skupiono się na Finchel, z tym nie da się wygrać.
Może trochę zabrakło emocji, ale miejmy nadzieję, że będziemy mieli je w nadmiarze podczas "Nationals".