"Tropiciele" to prosta sensacja w egzotycznym wydaniu – recenzja serialu Cinemax
Mateusz Piesowicz
5 czerwca 2020, 20:04
"Tropiciele" (Fot. Cinemax)
Terroryści, przemytnicy, agenci wywiadu. Nie brzmi to zbyt oryginalnie, więc dodam, że "Tropiciele" to serial rodem z RPA, a główną rolę odgrywa w nim Kapsztad. I od razu zrobi się ciekawiej.
Terroryści, przemytnicy, agenci wywiadu. Nie brzmi to zbyt oryginalnie, więc dodam, że "Tropiciele" to serial rodem z RPA, a główną rolę odgrywa w nim Kapsztad. I od razu zrobi się ciekawiej.
Mamy wprawdzie na Serialowej cykl alternatywny, w którym zdarzało nam się już opisywać produkcje z nieoczywistych zakątków świata, ale Afryki póki co wśród nich nie było. Pierwsza okazja, by zawitać na ten kontynent, przydarzyła się właśnie dzięki HBO GO, które od jutra pokazywać będzie południowoafrykański serial "Tropiciele" ("Trackers"). Pełna egzotyka? I tak, i nie.
Tropiciele to historia kryminalna rodem z RPA
Oparta na powieści autorstwa Deona Meyera produkcja na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się wśród konkurencji niczym szczególnym. Ot, miks thrillera z kryminałem, sięgający po oczywiste tematy zorganizowanej przestępczości i terroryzmu, doprawiając je akcją i kilkoma wątkami obyczajowymi. Nawet międzynarodowy rodowód serialu, za którym oprócz stacji Cinemax stoją M-Net z RPA i niemieckie ZDF, wskazywał na to, że egzotyka będzie tu raczej umowna.
Obejrzawszy trzy z sześciu odcinków, mogę stwierdzić, że do pewnego stopnia rzeczywiście tak jest, więc jeśli liczycie w tym przypadku na coś naprawdę wyjątkowego, prawdopodobnie się rozczarujecie. Jednocześnie uspokajam, bo to nie tak, że "Tropiciele" są kompletną gatunkową kalką, której akcję można by umieścić w dowolnym miejscu na świecie i nikt nie zauważyłby różnicy.
Nie, o serialu, który został w całości nakręcony w Republice Południowej Afryki, zdecydowanie nie można tego powiedzieć, choć nie tyle ze względów fabularnych, co raczej scenograficznych. Otoczka rozgrywającej się przede wszystkim w Kapsztadzie, ale też w innych zakątkach kraju historii jest bowiem w tym wypadku kluczowa. Decydując o tym, że całość przynajmniej w pewnym stopniu wybija się ponad nudną przeciętność, sprawia, że "Tropiciele" wciągają mimo swoich ograniczeń.
Tropiciele, czyli terroryści, agenci i gangsterzy
A te stają się jasne bardzo szybko, gdy tylko poznajemy główne serialowe wątki. Mamy ich w sumie trzy, na początku zupełnie ze sobą niepowiązane, z czasem coraz wyraźniej się krzyżujące, by razem opowiedzieć bardzo standardową historię z międzynarodowym terroryzmem w tle. Jak bardzo? Dość powiedzieć, że jest grupa lokalnych radykałów, są powiązania z Al-Kaidą, jest też plan wysadzenia czegoś dużego. No i rzecz jasna jest agencja wywiadu, która w tym planie zamierza przeszkodzić.
Ciekawiej zaczyna się robić, gdy zejdziemy do poziomu wątków poszczególnych bohaterów, choć i ci nie należą do szczególnie wyszukanych. Jest obowiązkowy twardziel z przeszłością, niejaki Lemmer (James Gracie), były agent służb specjalnych, a dziś ochroniarz do wynajęcia wplątany w aferę wbrew swojej woli. Są pracujący w wywiadzie Janina Mentz (Sandi Schultz) i Quinn Makebe (Thapelo Mokoena), którzy zmagają się z zagrożeniem i politycznymi napięciami. Jest wreszcie niezbyt pasująca do tego towarzystwa Milla Strachan (Rolanda Marais), szukająca ucieczki od prywatnych problemów.
Do tego dochodzi całkiem liczne grono postaci drugoplanowych, które są jednak na tyle wyraziste, że nie wtapiają się w tło. Tutaj na wyróżnienie zasługują mocno przerysowany lokalny gangster Inkunzi (Sisanda Henna) oraz Flea (Trix Vivier), specjalistka od dzikich zwierząt, która skrywa jakąś tajemnicę, i którą łączy wyczuwalna chemia z Lemmerem. Po nikim z serialowego towarzystwa nie powinniście się spodziewać szczególnej głębi, ale nie oszukujmy się – nie o nią tutaj chodzi.
Mógłbym się zatem zżymać na to, że Lemmer jest najbardziej typowym rodzajem ekranowego mruka, rzucającym dookoła hasłami w stylu: "Odzywam się, gdy mam coś do powiedzenia". Albo że sytuacja Milli została przedstawiona wyjątkowo płytko, a ona sama doczepiona do głównego wątku w bardzo nieprzekonujący sposób. Mógłbym, ale od narzekania odwodzi mnie fakt, że "Tropiciele" ani przez chwilę nie próbują przekonywać, że ich ambicje wykraczają poza bycie wciągającym guilty pleasure.
W tej roli natomiast południowoafrykański serial sprawdza się naprawdę przyzwoicie, równoważąc różnego rodzaju scenariuszowe bzdurki i niedociągnięcia porcją trzymającej w napięciu akcji oraz niezaliczającą praktycznie żadnych przestojów fabułą. Wyróżnia ją też nieco oldskulowy klimat – za sam pomysł przedstawienia agencji wywiadu opierającej się w działaniu na starym dobrym researchu, a nie nowoczesnych technologiach twórcy dostali u mnie dużego plusa. A że przy okazji wszystko zostało maksymalnie uproszczone i oparte na banalnych kliszach? Wbrew pozorom, nie trzeba wcale pokładów dobrej woli, by to twórcom wybaczyć.
Tropiciele zapraszają do barwnego Kapsztadu
Tym bardziej że serial zapewnia przy tym niewątpliwe atrakcje wizualne, potrafiąc w pełni wykorzystać towarzyszące mu okoliczności. Już otwierające premierowy odcinek widoki rozległego pustkowia krainy Karru potrafią zachwycić, a to zaledwie początek, bo najlepsze czeka nas dopiero po przenosinach z prowincji do Kapsztadu. Miasta, które odgrywa tu właściwie pierwszoplanową rolę, pokazując więcej oblicz, niż którykolwiek z głównych bohaterów.
Prężnie się rozwijająca, nowoczesna metropolia? Proszę bardzo. Położony nad oceanem i u podnóża Góry Stołowej turystyczny raj? Jak najbardziej. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze mniej reprezentacyjna, ale chyba robiąca największe wrażenie strona miasta, czyli rozległe slumsy – tu rzecz jasna wykorzystane także jako sceneria efektownego pościgu. Dodajcie liczne ujęcia z góry i panoramy, a otrzymacie serial, który wie, jak wykorzystać swoje mocne strony.
Czy to wystarczy, by "Tropicieli" każdemu polecić? Niekoniecznie, bo choć serial się bez dwóch zdań dobrze i łatwo ogląda, docenią go jednak szczególnie widzowie, którzy nie będą sobie zbyt wiele obiecywać. Ani nie jest to drugi "Homeland", ani nowa "Kontra" – jeśli już, to coś pomiędzy, co w roli nie najgłupszej rozrywki lub namiastki niemożliwej do zrealizowania egzotycznej wycieczki powinno się sprawdzić. Na nic więcej bym jednak nie liczył.