"Mrs. America" i koniec różowych lat 70. — recenzja finału miniserialu stacji FX
Kamila Czaja
30 maja 2020, 17:03
"Mrs. America" (Fot. FX)
Co tydzień niezmiennie fascynująca miniseria "Mrs. America" skończyła się świetnym, a przy tym gorzkim finałem, po którym może zostać w widzach sporo pożytecznej frustracji. Spoilery.
Co tydzień niezmiennie fascynująca miniseria "Mrs. America" skończyła się świetnym, a przy tym gorzkim finałem, po którym może zostać w widzach sporo pożytecznej frustracji. Spoilery.
Myśląc o finale "Mrs. America" (FX on Hulu, w Polsce HBO GO), przypominam sobie, że w recenzji pierwszych trzech odcinków między innymi zachwycałam się, że nie zrobiono z Phyllis Schlafly (Cate Blanchett) karykatury, i liczyłam na to, że miniseria utrzyma świeżość i wielowarstwowość do końca. Drugie się sprawdziło, pierwsze muszę teraz zakwestionować, ale wbrew pozorom nie będzie to zarzut wobec rewelacyjnej produkcji stworzonej przez Dahvi Waller.
Mrs. America i zmieniająca się antybohaterka
Phyllis po prostu z biegiem lat 70., czyli z kolejnymi odcinkami, stopniowo się w czarno-białą postać zmienia pod wpływem ambicji i celów. Od czasu do czasu pojawiają się jeszcze przebłyski jakichś ludzkich problemów, ale obserwujemy głównie z premedytacją ukazany proces przemiany bohaterki w kogoś, kto stał się swoją retoryką i swoimi zamierzeniami, tracąc po drodze dystans wobec poruszanych spraw, jaki przebijał z Phyllis jeszcze w premierze sezonu.
Miewałam chwilami wątpliwości, czy w finale trzeba było aż tak eksponować postać Alice (Sarah Paulson). Jej przygody w Houston w poprzednim odcinku to majstersztyk, natomiast w "Reaganie" miejscami służyła zbyt jednostronnie pokazywaniu, co stało się z jej przyjaciółką. Jednak po całym odcinku uważam, że miało to sens, nawet jeśli bywało mało subtelne (jak scena odjazdu i zostawienia Phyllis za sobą). Alice sprawdza się jako świadek, który najlepiej widzi, w jaki sposób pragnienie władzy wykrzywiło charakter już wcześniej i tak wyrachowanej przywódczyni antyfeministek, sprowadzając ją do bezlitosnej głosicielki szkodliwych frazesów.
O ile kiedyś można było chociaż momentami Phyllis współczuć, to gdy w finale zostaje wystawiona do wiatru przez polityków, czuje się raczej satysfakcję. Bardzo gorzką, bo na drodze do ostatecznie nieuzyskanych stanowisk Schlafly przyczyniła się do osłabienia kobiet w społeczeństwie, do umieszczenia w Białym Domu konserwatystów, a w kolejnych dekadach do sytuacji, w której prezydentem zostać mógł Donald Trump. Usłyszymy w serialu wprost, że polityczna walka między stronnictwami to już sprawa większa niż "tylko" kwestia spornej poprawki do konstytucji.
Mrs. America i zmieniająca się Ameryka
"Reagan" w ogóle jest odcinkiem gorzkim. Trudno ogląda się parodię Belli i Glorii na gali konserwatystek, ale równe trudno patrzy się na to, co spotyka feministki w rzeczywistości. Niełatwo przyjąć do wiadomości, że wśród tylu zdrad i noży wbitych w plecy najbardziej bezlitosny jest… przedstawiciel prezydenta Cartera, demokraty. Zwolnienie Belli (Margo Martindale) i związane z tym seksistowskie frazy to nawet gorszy znak czasów niż to, co robią na ekranie przedstawiciele konserwatystów, bo już widać, że nie ma na co liczyć. Wiadomo to i bez planszy z napisami, ogłaszającej, na koniec miniserii, że do wpływów z początku lat 70. kobiece ruchy nie wróciły już nigdy.
Trudno podzielać optymizm Glorii (Rose Byrne), że ruch nie zaczął się w Waszyngtonie i że nie Schlafly będzie miała ostatnie słowo, bo chociaż sama Phyllis przegrywa swoją osobistą walkę (warto zwrócić uwagę, jak nakręcono ostatnią scenę Blanchett), to zaszczepione przez nią idee "odzyskania kraju" zjadają świat do dziś. A "zwycięstwo" feministek w tym odcinku polega na solidarnej rezygnacji z komitetu. Piękny siostrzany ruch, w politycznej praktyce oznaczający jednak oddanie pola przeciwnikom.
Mrs. America imponuje do samego końca
To zaledwie garść politycznych i obyczajowych ponurych refleksji, jakie mam po finale "Mrs. America". Serial zmusza do stawiania pytań, ale nie ułatwia udzielenia odpowiedzi. Nawet gdy jedną z głównych bohaterek osłabiono w kwestii wielowymiarowości wraz z zyskiwaniem przez nią siły na froncie politycznym, nie osłabiono dylematów, które wyłaniają się z "Mrs. America", nieraz sugerując, że wszystkie wyjścia, jakie miały feministki, były złe, bo system z góry skazywał je na przegraną w tej walce.
A przy tym "Mrs. America" pozostało, z finałowym "Reaganem" włącznie, wciągającą opowieścią o pewnej wyjątkowej dekadzie, trzymającą w napięciu historią kilku wyrazistych kobiet i bardzo dobrą hybrydą historycznego przekazu i zajmujących indywidualnych losów. Duża w tym zasługa aktorek – przez dziewięć odcinków tak mi się zlały z postaciami, że Blanchett w zwiastunie australijskiego serialu "Stateless" bez stylizacji na Schlafly wydaje mi się wyglądać dziwnie, a Byrne i Steinem chyba już zupełnie nie odróżniam. Zresztą drugi plan też jest fenomenalny, co dobrze widać, gdy porówna się kreacje aktorskie z montażem scen pierwowzorów postaci pod koniec finału.
"Reagan" stanowi idealną klamrę dla tej opowieści, świetnie pokazując, jak wszystko zmieniło się w ciągu dekady. Może chciałabym wiedzieć trochę więcej o losach szwagierki Phyllis, Eleanor (Jeanne Tripplehorn), ale poza tym nie mam poczucia niedosytu, tak dobrze tę miniserię rozpisano, zagrano i nakręcono (te symboliczne kadry!) od początku do końca. Mam za to jeszcze bardziej niż zwykle frustrujący niedosyt praw kobiet, kiedy widzę, co się działo i dzieje nadal. Ale akurat to podsycenie niedosytu zdecydowanie powinno być efektem seansu "Mrs. America".