"Sprawa idealna", czyli Jeffrey Epstein, Notatka 618 i BUD – recenzja finału 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
29 maja 2020, 20:02
"Sprawa idealna" (Fot. CBS All Access)
Z przymusu krótki, ale intensywny był 4. sezon "Sprawy idealnej". Zakończenie go odcinkiem, który nigdy nie miał być finałem, w jakiś dziwny sposób do tego szaleństwa pasuje. Spoilery!
Z przymusu krótki, ale intensywny był 4. sezon "Sprawy idealnej". Zakończenie go odcinkiem, który nigdy nie miał być finałem, w jakiś dziwny sposób do tego szaleństwa pasuje. Spoilery!
Jeffrey Epstein popełnił samobójstwo w swojej celi. Nie, ktoś go do tego zmusił. Pewnie Donald Trump! Czy raczej Bill Clinton? A może to Epstein wszystkich wykiwał i teraz ukrywa się w swojej świątyni na Wyspach Dziewiczych? A przede wszystkim, dlaczego ja w ogóle zajmuję się takimi sprawami w tekście podsumowującym sezon serialu prawniczego?
Sprawa idealna bada śmierć Jeffreya Epsteina
Oczywiście dlatego, że mowa nie o byle proceduralu, lecz o "Sprawie idealnej". Tutaj "zwykłe" odcinki praktycznie nie występują, a dodatkowo od czasu do czasu twórcy jeszcze bardziej urozmaicają nam zabawę, zrzucając prawdziwą bombę w rodzaju na przykład premiery tego sezonu. Finał aż taką petardą wprawdzie nie był, ale również można go zaliczyć do kategorii odcinków innych niż wszystkie – i to z różnych względów.
Po pierwsze, z powodu okoliczności jego emisji. W końcu "The Gang Discovers Who Killed Jeffrey Epstein" pierwotnie miało być tylko kolejnym przystankiem na drodze do finału, ale jak wiadomo, pandemiczna rzeczywistość zweryfikowała plany twórców, każąc im kończyć wcześniej, niż zakładali. Czy w takiej sytuacji można w ogóle mówić o pełnoprawnej konkluzji sezonu? Nie, aczkolwiek mam wrażenie, że "Sprawa idealna" wcale nie wyszła na tym przymusowym rozwiązaniu źle.
To już natomiast zasługa głównego motywu odcinka, który biorąc na tapet głośną śmierć Jeffreya Epsteina, wpadł w szybko się nakręcającą spiralę teorii spiskowych. Dzięki temu nie mogliśmy więc narzekać na tempo i skalę wydarzeń, nawet jeśli nie dotyczyły one bezpośrednio spraw, które w tym sezonie interesowały nas najbardziej. Czy chciałbym, żeby to im poświęcono w finale więcej miejsca? Jasne, że tak. Ale jeśli już trzeba było kończyć niezgodnie z planem, to cieszę się, że padło na odcinek z przytupem.
Sprawa idealna – finał tak odlotowy, jak cała reszta
A tego odmówić mu nie można, bo historia angażująca praktycznie wszystkich bohaterów w śledztwo dotyczące Epsteina dostarczyła w równym stopniu totalnego absurdu, co całkiem autentycznych emocji. Ba, nawet dwóch różnych konkluzji nie zabrakło. Jednej bardzo rozsądnej, wyrażonej przez Marissę (Sarah Steele) słowami o pogoni za sensacją, która przykrywa dramat ofiar, i drugiej, nazwijmy ją nieco bardziej abstrakcyjną.
Ale zanim o niej, warto dokładniej prześledzić wszystko, co do niej doprowadziło. Czego tu nie było! Wizyta w więzieniu, fryzjer stylista fryzur gwiazd posiadający kluczowe dla sprawy informacje, kod zaszyfrowany w książce o kosmicznych seksniewolnicach, spotkanie z cheerleaderką… Brzmi, jakby autora pulpowych powieści tym razem wyjątkowo poniosło, co w teorii nie ma prawa działać w żadnym poważnym serialu. Czy skoro tutaj wyszło, to "Sprawa idealna" jest niepoważna? Nic z tych rzeczy.
Świadczy to raczej o fakcie, że twórcy do perfekcji opanowali poruszanie się po surrealistycznych i prześmiewczych tropach, tak zgrabnie łącząc je z fabułą, że widz jest w stanie naprawdę dużo przełknąć. Choć oczywiście nie bez znaczenia w odbiorze serialu jest ogólne szaleństwo, w jakim od pewnego czasu pogrąża się świat. Bo czy dzisiaj widok grupy bardzo rozsądnych ludzi zaczynających nagle tropić pokręcony spisek to rzeczywiście coś kompletnie niedorzecznego?
Sprawa idealna — co w finale było prawdziwe?
Chyba nie, co z jednej strony nie jest dobrą wiadomością, ale z drugiej przysporzyło mi podczas oglądania takiej frajdy, że nawet się nad tym szczególnie nie zastanawiałem. Także dlatego, że nie było czasu, bo akcja gnała naprzód w kosmicznym tempie, dopiero po seansie umożliwiając mi sprawdzenie pewnych faktów. Ot, na przykład tego, że niewątpliwe arcydzieło literatury o nazwie "Space Relations" rzeczywiście istnieje i tak, napisał je ojciec prokuratora generalnego USA. Albo że narzucające się podczas oglądania nawiązania do "Obywatela Kane'a" nie wzięły się znikąd.
Oczywiście ani to, ani również mające potwierdzenie w faktach specyficzne zainteresowania Epsteina nie wpłynęły jakkolwiek na mój sceptycyzm wobec serialowej historii (mam nadzieję, że na wasz również) – co nie zmienia faktu, że śledziłem ją z wypiekami na twarzy. Traktując ją jak należy, a więc z dużym przymrużeniem oka, nie sposób bowiem nie docenić zwyczajnej pomysłowości i realizacyjnej sprawności twórców. Nie wiem tylko, czy skończenie sezonu ujęciem na zamrożonego penisa miało być bardziej akcentem komediowym, przestrogą, czy drastycznym sposobem na odwrócenie uwagi od kilku niezakończonych wątków, ale cóż, zadziałało.
Czy to był najlepszy dotąd sezon Sprawy idealnej?
Pytanie stawiam nieprzypadkowo, bo muszę przyznać, że jestem pod naprawdę dużym wrażeniem wszystkiego, co zaserwowali nam w ostatnich tygodniach państwo Kingowie. O ile zeszłoroczne dziwactwa nieco mnie zmęczyły, a wcześniej "Sprawę idealną" lubiłem, ale nie aż tak, jak jej poprzedniczkę (czasem zapominam, że to spin-off), tym razem nie tylko nie miałem do serialu zastrzeżeń, co po prostu dałem mu się absolutnie porwać.
I to pomimo tego, że twórcy odlatywali nawet bardziej niż poprzednio, a zapowiadane przez nich postawienie w większym stopniu na prawo niż politykę spełniło się w dość przewrotny sposób. "Sprawa idealna" się zatem nie zmieniła – co więcej, podkreśliła swoją wyjątkowość, uciekając tak daleko od schematów, jak to tylko możliwe – a jednak wydaje mi się, że stała się w pewnym sensie bardziej spójna.
Widać to nawet po finałowym odcinku, który choć niemal całkowicie oderwany od głównych wątków sezonu, zdołał się do nich dopasować, łącząc Epsteina z Notatką 618. Czy też szerzej: opowiadając historię kolejnego uprzywilejowanego faceta, który stał ponad prawem. Tak oto urocza, ale nie da się ukryć, że czysto rozrywkowa bieganina, stała się czymś więcej, skłaniając do kolejnej gorzkiej refleksji nad kiepską kondycją współczesnej Ameryki i świata.
Owszem, gdyby zawieszenie produkcji nie pokrzyżowało twórcom planów, byłaby ona pewnie jeszcze głębsza, ponieważ niektóre elementy odcinka zyskałyby lepszy kontekst. Już podczas oglądania dało się wszak wyczuć, że część scen jest wyrwanych z kontekstu, co Robert i Michelle Kingowie przyznali potem w rozmowie z EW (cały wątek Juliusa Caina pochodził z materiałów nagranych na potrzeby niedokończonego przed pandemią 8. odcinka). Ale czy można ich za to winić?
Absolutnie nie, podobnie jak za to, że sezon urwał się niespodziewanie w kilku wątkach, wyraźnie zostawiając nas zbyt wcześnie. Czy to w sprawie Juliusa i Notatki 618, czy Diane (Christine Baranski) i reszty uwięzionych pod korporacyjnymi skrzydłami STR Laurie oraz pokazującego swoje prawdziwe oblicze Firtha (John Larroquette), czy w kwestii przymusowych zwolnień. A przecież można iść dalej, zastanawiając się, co z nieobecnym w tym odcinku Calebem (Hugh Dancy) i czy odchodzący z serialu Delroy Lindo otrzyma odpowiednie pożegnanie.
Zbierając to wszystko razem, widać, że przed twórcami wyrósł na koniec tego sezonu istny tor przeszkód, więc już samo jego pokonanie należy uznać za spore osiągnięcie. Zrobienie tego w tak dobrym stylu, przy jednoczesnym zachowaniu wewnętrznej logiki i mocnym finiszu zakrawa na mały cud. Pozostaje tylko żałować, że nie było im dane skończyć w stu procentach na własnych zasadach i liczyć, że odrobią to z nawiązką w już zamówionej kontynuacji.