"Siły Kosmiczne" to absurdalna komedia bez grama polotu – recenzja serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
28 maja 2020, 20:02
"Siły Kosmiczne" (Fot. Netflix)
Patrząc na nazwiska, jakie stoją za "Siłami Kosmicznymi", mogliśmy oczekiwać, że nie będzie to tylko zwykła komedyjka. No i nie jest, bo te zazwyczaj bawią, z czym serial Netfliksa ma spory problem.
Patrząc na nazwiska, jakie stoją za "Siłami Kosmicznymi", mogliśmy oczekiwać, że nie będzie to tylko zwykła komedyjka. No i nie jest, bo te zazwyczaj bawią, z czym serial Netfliksa ma spory problem.
"Nie mieliśmy właściwie nic innego, tylko tytuł, który śmieszył wszystkich" – mówił Steve Carell, opowiadając o kulisach powstania "Sił Kosmicznych". Z dzisiejszej perspektywy, gdy mam już za sobą seans całego, 10-odcinkowego sezonu, słowa te nabierają nieco innego znaczenia. Obrazują bowiem w pewien sposób, jak nie powinien powstawać serial komediowy. Uwaga, zdradzę wam sekret: śmieszny tytuł nie wystarczy.
Siły Kosmiczne – nowa komedia twórcy The Office
Co więcej, okazuje się, że śmieszny tytuł to może być za mało nawet w przypadku, gdy za jego rozwinięcie w pełnoprawną fabułę zabierają się twórcy tej klasy, co właśnie Steve Carell i Greg Daniels. Czy po duecie, który odpowiadał za sukces "The Office" można spodziewać się dużo? Jak najbardziej. A czy można im wybaczyć, jeśli nowy projekt jednak nie spełni oczekiwań? Cóż, pewnie tak. Choć patrząc na potencjał, jaki zmarnowały "Siły Kosmiczne", trudno nie być potwornie zawiedzionym.
A wierzcie mi, że naprawdę bardzo chciałem polubić nowy serial Netfliksa. Tak bardzo, że długo ignorowałem pojawiające się w nim już od samego początku niepokojące sygnały. Niemrawy start? Spokojnie, rozkręci się, nie takie produkcje zaczynały bez wielkiego szału. Połowa sezonu i wciąż bez zmian? Liczyłem na więcej, ale wciąż staram się być dobrej myśli. Finał? O rany, to był finał?
Tak, to był finał, a sądząc po nim, z pewnością będzie też ciąg dalszy. Takich projektów nie rzuca się przecież zwyczajnie w kąt, zresztą netfliksowa widownia dopisze bez względu na wszystko – choćby po to, żeby tak jak ja przekonać się na własne oczy, czy z tej obsady i niezłego przecież pomysłu naprawdę nie da się wycisnąć choć odrobiny więcej. Bo gdy się teraz nad tym zastanawiam, to chyba właśnie niedowierzanie przytrzymało mnie przy ekranie do samego końca.
Siły Kosmiczne pytają, jak podbić kosmos
Niedowierzanie w pełni usprawiedliwione, bo nawet abstrahując od tego, czy uznamy tytuł "Siły Kosmiczne" za śmieszny, czy nie, sama idea wydawała się jak najbardziej pasować do absurdalnej komedii. Utworzony przez Donalda Trumpa (którego nazwisko nie pada w serialu ani raz, choć w sumie nie musi) nowy rodzaj amerykańskich sił zbrojnych nadawał się przecież doskonale na obiekt żartów – tak samo jak Steve Carell pasował jak mało kto na jego dowódcę. Michael Scott na czele kosmicznej armii? Tak, widzę to!
No dobrze, może nie do końca Michael Scott, bo generał Mark Naird to jednak nieco inny bohater. Przede wszystkim o wiele bardziej kompetentny i sceptyczny wobec swojej roli, choć oddany jej w stopniu porównywalnym z dyrektorem regionalnym Dunder Mifflin. A przynajmniej na tyle, by porzucić dotychczasowe życie w Waszyngtonie i wraz z żoną Maggie (Lisa Kudrow w gościnnej roli) oraz córką Erin (Diana Silvers) przenieść się do Wild Horse w Kolorado, gdzie miał rozpocząć się nowy etap w podboju kosmosu. Czy coś takiego.
Bo w gruncie rzeczy nikt za bardzo nie wie, czym dokładnie Siły Kosmiczne mają się zajmować. Poza ochroną satelitów, żeby prezydent mógł wysyłać swoje tweety rzecz jasna. Są więc w bazie naukowcy, na czele z doktorem Adrianem Mallorym (John Malkovich). Są wojskowi tacy jak marząca o czymś więcej pilotka helikoptera Angela Ali (Tawny Newsome). Są innego rodzaju "specjaliści", jak zajmujący się mediami Tony Scarapiducci (Ben Schwartz), z którym wystarcza chwila kontaktu, by zrozumieć, że w pełni zasługuje na swój niewyszukany pseudonim. Misja? Powiedzmy, że najpierw wrócić na Księżyc, a potem się zobaczy.
Siły Kosmiczne rozczarowują mimo potencjału
Punkt wyjścia do opowiedzenia pełnej niedorzeczności historii był więc znakomity. Co mogło pójść nie tak? W teorii nic, w praktyce serial pogrąża w pierwszej kolejności… mało twórcze podejście do tematu. A trzeba przyznać, że przy takim nagromadzeniu komediowego talentu to spory wyczyn.
Co z tego jednak, że "Siły Kosmiczne" wręcz pękają w szwach od wspaniałych wykonawców (poza już wymienionymi w mniejszych i większych rolach pojawiają się m.in. Jimmy O. Yang, Noah Emmerich, Jane Lynch, Dan Bakkedahl, Patrick Warburton czy niedawno zmarły Fred Willard), skoro z żadnego z nich nie potrafią zrobić właściwego użytku? Co z tego, że Carell i Malkovich starają się jak mogą, skoro ich bohaterów napisano według najbardziej standardowego klucza z możliwych? Co z tego wreszcie, że fabuła szybko posuwa się naprzód, skoro jest tak powierzchowna i przewidywalna, że jej śledzenie nie sprawia ani grama przyjemności?
Na domiar złego dostajemy jeszcze humor, choć chyba lepiej byłoby napisać "humor". Mniejsza z tym, że wywołujących we mnie autentyczne rozbawienie momentów doliczyłem się w "Siłach Kosmicznych" może ze trzech (jeden pojawił się w zwiastunie) – ważniejszy jest fakt, że gagi są koszmarnie wtórne. W efekcie serial wygląda, jak napisany przez początkujących scenarzystów, którzy bojąc się wychylić, robią wszystko zgodnie z podstawowymi wytycznymi. Powiedzieć, że po projekcie, nad którym czuwa Greg Daniels, spodziewałem się więcej, to nic nie powiedzieć.
Jakie jeszcze atrakcje czekają nas poza całą serią sztucznych żartów godnych najsłabszych skeczów rodem z "SNL"? Przede wszystkim realizacyjne, bo akurat tego, że dobrze wyglądają, nie da się absolutnie "Siłom kosmicznym" odmówić. Może właśnie to, że twórcy dostali do dyspozycji budżet, o jakim w sieciowym sitcomie mogliby pomarzyć, zadecydowało o porażce na pozostałych frontach? Jest coś w tej teorii, zwłaszcza że to przecież nie pierwszy tego typu przypadek (przypomnijcie sobie choćby niedawne "Avenue 5" od HBO i Armando Iannucciego). Pieniądze niszczą komediowych twórców!
Siły Kosmiczne to kolejny do bólu poprawny serial
Inwestycją w efekty specjalne trudno się jednak szczególnie chwalić, szczególnie gdy konkurencja też ma swoje "kosmiczne" seriale. Pytanie zatem, czy gdzieś indziej można się jeszcze doszukiwać zalet "Sił Kosmicznych"? Wskazałbym mimo wszystko obsadę, bo to aktorzy na tyle zdolni, że choć ich bohaterowie mogą nas kompletnie nie interesować, oni sami jednak przyciągają wzrok.
Steve Carell wyciąga więc coś ludzkiego z generała Nairda, choć w całym serialu nie znajdziecie równie źle napisanej, nieprzekonującej i irytującej postaci. John Malkovich przewraca oczami z dezaprobatą, a Ben Schwartz szarżuje w swoim stylu, co w ich przypadku jest wystarczające. W duecie Jimmy'ego O. Yanga i Tawny Newsome w drugiej połowie sezonu zaczyna się natomiast rodzić coś na kształt delikatnej chemii, ale znów – to bardziej zasługa wykonawców, niż banalnego scenariusza.
Marne to jednak pocieszenie wobec faktu, że "Siły Kosmiczne" nijak nie potrafią skorzystać ze stojących przed nimi możliwości. Humor jest tu bezpieczny i nawet nie próbuje wyjść poza standard. Odniesienia do rzeczywistości narysowano tak grubymi kreskami, że trudno mówić o ostrej (lub jakiejkolwiek) satyrze. Nawet czysto absurdalne momenty jakimś sposobem wypadają tu blado, o tych w teorii inspirujących i głębokich (a jest ich tu całkiem sporo) nie wspominając.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie potrafię sobie wyobrazić, by "Siły Kosmiczne" miały pójść drogą wielu innych komedii przed nimi i z czasem ewoluować w serial, który pokochają miliony. Nie z tak sztampową historią, nie z tak płytkimi bohaterami, nie z tak poprawnym i zwyczajnie nudnym rezultatem końcowym. Kosmiczna wtopa? Pewnie aż tak nie, ale gdyby odkrywcy kosmosu sięgali wyobraźnią i śmiałością tylko tam, gdzie twórcy serialu, to w życiu nie oderwalibyśmy się od ziemi.