Snowpiercer znowu gna przez śniegi – tylko po co? Recenzja serialowej wersji filmu Bonga Joon-ho
Kamila Czaja
26 maja 2020, 17:22
"Snowpiercer" (Fot. TNT)
Dla fanów filmowego pierwowzoru serial "Snowpiercer" jest zdecydowanie zbyt nijaki. Reszta widzów ma szansę na lepsze wrażenia, ale raczej nie aż na zachwyt.
Dla fanów filmowego pierwowzoru serial "Snowpiercer" jest zdecydowanie zbyt nijaki. Reszta widzów ma szansę na lepsze wrażenia, ale raczej nie aż na zachwyt.
Może gdybym nie widziała filmu… Taka myśl towarzyszyła mi przez pierwsze dwa odcinki serialu "Snowpiercer" stacji TNT. Jeśli ktoś nie zna mocnej produkcji Bonga Joon-ho z 2013 roku, może podejść do nowej wersji bez wygórowanych oczekiwań, a sam koncept fabularny wyda się takiemu widzowi pewnie dość świeży. Ale wielbiciele koreańskiego pierwowzoru (też zresztą opartego na innej pracy, komiksie Benjamina Legranda i Jacques'a Loba "Le Transperceneige") mogą się poczuć rozczarowani rozcieńczoną, przeładowaną różnymi wątkami wersją telewizyjną.
Sam pomysł, chociaż w bardzo niewielkim stopniu mogą się pod nim podpisać twórcy wersji TNT, którą zainicjował Josh Friedman ("Terminator: Kroniki Sary Connor"), a przejął Graeme Manson ("Orphan Black"), jest olśniewający i ma ogromny potencjał dla powstania wyrazistej i przejmującej opowieści. Ziemia zamarzła, ocaleli wyłącznie pasażerowie ultranowoczesnego pociągu, który przemierza skuty lodem świat pod wodzą jakiegoś tajemniczego pana Wilfroda w kabinie maszynisty.
Koreański film postawił na opowieść o buncie, zemście klasowej, granicach moralnych, a wszystko to doprawiono bezwzględną przemocą, czarnym humorem charakterystycznym dla Bonga Joon-ho oraz ekscentrycznymi, wręcz surrealistycznymi klimatami uosabianymi przez Tildę Swinton. Był oczywiście także rozdarty bohater grany przez Chrisa Evansa. Co z tego szaleństwa zostało na TNT (w Polsce na Netfliksie)? A może serial znalazł własną ścieżkę?
Serial Snowpiercer to nijaki cień filmu
Najciekawsze jest to, co w oryginale, tyle że tam zrobiono to lepiej. Mianowicie walka klas, przeniesiona na dosłowne klasy w pociągu. Najbogatsi rozkoszują się luksusem, mieszkańcy kolejnych wagonów mniej lub bardziej mogą korzystać z życia albo pracują na rzecz bardzo przetrzebionej ludzkości. A w ogonie są ci wyklęci, którzy bez biletu wdarli się do pociągu, unikając śmierci, za to skazując się na los niewolników żyjących w skrajnej nędzy.
Jest tam i główny bohater, Andre Layton (Daveed Daniele Diggs – serialowo z "Black-ish", ale jednak głównie znany z "Hamlitona"). Dawniej policjant rozwiązujący sprawy morderstw, szczęśliwy w związku z Zarah (Sheila Vand, "24: Legacy"). Dziś, siedem lat po końcu świata, próbujący przetrwać kolejny dzień i marzący o buncie. Jednak nie dostaniemy jak w filmie spójnej historii o walce (klasowej). Serial postanowi zafundować nam… morderstwo, a Melanie Cavill (filmowa gwiazda Jennifer Connelly) z braku bardziej uprzywilejowanych przedstawicieli policji w pociągu przekona Laytona, by zajął się sprawą.
Przyznam szczerze, że przez dwa odcinki nie wciągnęłam się w ten kryminalny wątek wcale, bo przypominał mi brutalniejszą wersję którejś z licznych odsłon "CSI". Nawet dialogi brzmiały jak z takiego tradycyjnego proceduralnego kryminału, a próba zbudowania więzi między Laytonem a strażniczką Bess (Mickey Sumner, "Low Winter Sun"), w której on jest mentorem, a ona początkującą policjantką, bez wzięcia porządnie pod uwagę skrajnych warunków, w których toczy się gra, wypada na razie słabo.
Snowpiercer – dużo gatunków, ale gdzie emocje?
Nieszczególnie angażują też losy mieszkańców ostatnich wagonów, bo poświęcono tym portretom za mało czasu. Wprawdzie przeniesienie akcji w inne rejony pociągu ma tę zaletę, że możemy zobaczyć życie wyższych klas i pewne techniczne rozwiązania (film siłą rzeczy tylko pewne pomysły naszkicował), ale poza dość sztampową diagnozą, że nierówności bolą, "Snowpiercer" w serialowej wersji niewiele z tych zderzeń potrafi wykrzesać.
Nie wciągnęły mnie perypetie uczuciowe bohatera i, co już naprawdę przykre, nie przekonała tajemnicza w założeniach Melanie. Jest ciekawy twist z nią związany, ale poza tym mamy do czynienia z mało udanymi próbami pogłębienia postaci, która raczej służy konkretnym celom. Spodziewałam się więcej.
Przy tak fascynującym punkcie wyjścia i tylu możliwościach "Snowpiercer" nie dorasta do konceptu scenariuszem. Bohaterowie opowiadają sobie bardzo dużo rzeczy, które doskonale już wiedzą, żeby widz mógł się jak najłatwiej zorientować w sytuacji. Dialogi niczym się nie wyróżniają. A przemieszanie gatunkowe też trzeba umieć zrobić, tymczasem ten serial to raz kryminalny procedural, raz próbujące szokować postapo, raz melodramat, a raz dramat społeczny, tylko że wszystko niejako osobno, a nic do końca przekonujące.
Zachowawczość to problem serialu Snowpiercer
Razi mnie w serialu pewna sztuczność, ale może to znów wynikać z sugerowania się filmem. Choćby nie wiem, ile litrów krwi wylano w wersji TNT, czai się tu jakieś łagodzenie wizji ludzkiej natury. Koreańczycy poszli na całość, a serial historię niemieszczącą się w głowie próbuje jakoś wpasować w znajome schematy telewizyjnej "rozrywki". Kanibalizm, prostytucja, odcięte kończyny, niby ostra krytyka kapitalizmu – a wszystko rozcieńczone banałem rodem z rodzinnej telewizji do obiadu.
Można zobaczyć – tylko po co? Dla samej realizacyjnej sprawności, ładnych wnętrz i przerażającego krajobrazu za oknem pociągu? Gdyby "Snowpiercer" mocniej postawił na postacie, moralne dylematy i klasowe tarcia (jest tu kilka udanych satyrycznych ciosów w bogatsze sfery), a przy tym wykorzystał potencjał kolejnych wagonów do odkrycia, miałabym może ochotę oglądać dalej. Gdyby częściej był tak skrajnie cyniczny jak dawna ukochana Laytona, która na pytanie, czy kochała swojego zamordowanego partnera, odpowiada z politowaniem: "To Snowpiercer, Andre", to może nawet nie tylko doglądałabym 1. sezon, ale skusiłabym się na kolejny, podobno już nakręcony. A tak to sobie po dwóch odcinkach daruję.