"Małe ogniska" to serial, który bardzo chciałby być jak "Wielkie kłamstewka" — recenzja
Marta Wawrzyn
24 maja 2020, 14:24
"Małe ogniska" (Fot. Hulu)
Miniserial "Małe ogniska", który właśnie pojawił się na Prime Video, teoretycznie ma wszystko, żeby być hitem. W praktyce seansowi towarzyszy wrażenie, że gdzieś już to widzieliśmy.
Miniserial "Małe ogniska", który właśnie pojawił się na Prime Video, teoretycznie ma wszystko, żeby być hitem. W praktyce seansowi towarzyszy wrażenie, że gdzieś już to widzieliśmy.
Lata 90., eleganckie przedmieście Shaker Heights w stanie Ohio. Jedno z tych miejsc, które aż za dobrze znamy z amerykańskich seriali. Raj zaprojektowany z linijką w ręku, tak żeby wszyscy byli szczęśliwi: mężowie mieli w miarę blisko do pracy w mieście, żony zawsze były w stanie znaleźć sobie coś banalnego do roboty, a dzieci chodziły do dobrych szkół i bawiły się na własnych podwórkach.
W "Mad Men" oglądaliśmy, jak łatwo zamienić marzenia w więzienie, w "Gotowych na wszystko", "Wielkich kłamstewkach" czy "Trawce" poznawaliśmy skomplikowane prawdy i mroczne sekrety ukryte za pastelowymi fasadami domków i białymi płotami, a "Suburgatory" bezczelnie śmiało się przedmieściom w twarz. Były też takie seriale, gdzie pochwała tego rodzaju małej stabilizacji wypadała tak uroczo i naturalnie ("Cudowne lata"!), że aż chciało się przenieść w czasie i miejscu.
Małe ogniska to miniserial w świetnej obsadzie
"Małe ogniska", oparte na książce Celeste Ng z 2017 roku, kroczą dobrze znaną drogą, pokazując to miejsce okiem outsiderki, wyzwolonej artystki Mii Warren (Kerry Washington), która przyjeżdża do miasteczka razem z nastoletnią córką Pearl (Lexi Underwood). Kobiety żyją na walizkach i zdarza im się spać w aucie, co w miejscu, gdzie zgodnie z prawem trawa nie może być wyższa niż sześć cali, natychmiast przykuwa uwagę.
A dokładniej, przykuwa to uwagę Eleny Richardson (Reese Witherspoon), najbardziej idealnej z żon idealnych. Dziennikarki lokalnej gazety, matki czwórki nastoletnich dzieci i żony prawnika Billa (Joshua Jackson). A do tego kobiety otoczonej wianuszkiem przyjaciółek, organizatorki urodzin i spotkań klubu książki, słowem — najpopularniejszej dziewczyny w szkole, tyle że 20 lat po szkole. Dumna ze swojej otwartości i liberalnych przekonań Elena wynajmuje Mii domek i tak oto losy obu rodzin — tej bardzo tradycyjnej i tej tak dalekiej od normy, jak to tylko możliwe — zaczynają się ze sobą splatać na dziesiątki różnych sposobów.
Małe ogniska, czyli tajemnice i sprawy społeczne
Od pierwszej sceny serialu wiemy, że dojdzie do jakichś tarć, napięć i w końcu też tragedii w postaci pożaru dom Richardsonów. Czy Mia będzie mieć z tym coś wspólnego? A może to wina Izzy (Megan Stott), zbuntowanej najmłodszej córki Eleny? Przez osiem odcinków serial zmierza w kierunku rozwiązania zagadki, z różnego rodzaju zabaw z ogniem, ognistych metafor i dziewczynek z zapałkami czyniąc jedną z głównych atrakcji. I nie dbając przy tym ani trochę o subtelność. Dosłowność, toporność, podawanie widzom gotowych interpretacji, emocje wyrażane krzykiem i brak jakiejkolwiek oryginalnej nutki, wyróżniającej ten konkretny minieserial, to moje największe zarzuty wobec "Małych ognisk".
Jasne, sam temat gry pozorów na przedmieściach jest już bardzo wyeksploatowany w amerykańskich serialach, a takie postacie jak Elena widzieliśmy wiele razy (jedną z nich grała w "Wielkich kłamstewkach" sama Witherspoon). Ale ta historia zahacza o tak wiele tematów — od różnych form rasizmu i homofobii, przez frustracje wynikające z tego, jak nasze życie odbiega od wyobrażeń, aż po reklamowaną w oficjalnym opisie serialu "dziką siłę macierzyństwa" — że aż przykro patrzeć, jak banalnie się z nimi obchodzi. Nie bardzo też wiadomo, czemu właściwie akcja dzieje się w latach 90., skoro jedyne, co z nich zostało w serialu, to moda i soundtrack.
Małe ogniska mają ambicje, ale ich nie spełniają
W "Małych ogniskach" na dzień dobry wszystko krzyczy, że to produkcja z ambicjami, a potem oglądamy, jak te ambicje nie są spełniane. Przyciężkawe metafory, melodramatyczne wątki prowadzone jak w podrzędnych operach mydlanych, kreowanie postaci Reese Witherspoon od początku na czarny charakter — to wszystko obniża ocenę miniserii Hulu, nawet jeśli ogląda się ją całkiem nieźle.
Nie można powiedzieć, że "Małe ogniska" nie wciągają. Już sama tajemnica podpalenia domu w połączeniu z narastającym konfliktem pomiędzy głównymi bohaterkami i potencjalnymi sekretami skrywanymi przez Mię wystarczy jako siłą napędowa serialu. To chce się oglądać pomimo wszystkich wad. A jednak szkoda, że scenarzystce Liz Tigelaar ("Casual"), która bardzo mocno skupiła się na różnych aspektach bycia matką, nie udało się wycisnąć więcej choćby z tematu nierówności społecznych, uprzywilejowania i Ameryki klasowej. To sprawy aktualne do dziś, tutaj podane w sposób oczywisty, płytki, jak gdyby chodziło o zwykłe odhaczenie.
Twórcy poszli też na łatwiznę, jeśli chodzi o casting. Tak, są momenty, kiedy świetnie patrzy się na Witherspoon w roli paniusi, która ma problem z wypowiedzeniem na głos słowa "wagina". Ale ta postać w jej wykonaniu tak często przypomina Madeline bis, iż tylko pogłębia wrażenie, że oto oglądamy kolejną podróbkę "Wielkich kłamstewek". Na dodatek taką, która tylko udaje produkcję z wyższej półki.
Wszystko to razem składa się na serial do szybkiego obejrzenia i zapomnienia. Czyli niekoniecznie to, na co liczyliśmy, ale być może coś, czego potrzebujemy w dzisiejszych czasach.