Nasz top 10 najlepszych miniseriali HBO. "Czarnobyl", "Anioły w Ameryce", "Mildred Pierce" i inne arcydzieła
Redakcja
21 maja 2020, 18:08
Fot. HBO
Nie tyle seriale, co oscarowe filmy w odcinkach. HBO ma długą tradycję, jeśli chodzi o miniseriale, a my (z ogromnym trudem) wybraliśmy dziesiątkę najlepszych z najlepszych.
Nie tyle seriale, co oscarowe filmy w odcinkach. HBO ma długą tradycję, jeśli chodzi o miniseriale, a my (z ogromnym trudem) wybraliśmy dziesiątkę najlepszych z najlepszych.
Mildred Pierce
Są lata 30., czas Wielkiego Kryzysu w USA. Mildred Pierce (Kate Winslet), mieszkająca na kalifornijskim przedmieściu matka dwóch dziewczynek, rozwodzi się z mężem, który ją zdradza, i zaczyna poszukiwania pracy w momencie, kiedy nie ma pracy dla nikogo. A ponieważ jest kobietą nie tylko bardzo dumną, ale też zaradną, szybko przemienia się z porzuconej desperatki, której nie stać na zakupy spożywcze, we właścicielkę klimatycznej restauracji i lokalny symbol sukcesu.
Adaptacja powieści Jamesa M. Caina z 1941 roku na przestrzeni pięciu odcinków, w ramach klasycznego melodramatu, buduje zniuansowany portret kobiety niezwykłej: silnej i wrażliwej, chłodnej i emocjonalnej, bezradnej i gotowej na wszystko. A właściwie dwóch kobiet, bo bardzo szybko na równorzędną postać "Mildred Pierce" wyrasta Veda (w młodszej wersji Morgan Turner, w starszej Evan Rachel Wood), trudna, wybuchowa, chadzająca własnymi ścieżkami córka tytułowej bohaterki. Niekończąca się walka córki i matki napędza fabułę serialu w tym samym stopniu, co historia o tym, jak Mildred wybija się ponad przeciętność.
Jest też w tym miksie mężczyzna, lekkoduch Monty Beragon (Guy Pierce), który ma potencjał, by stać się wielką miłością Mildred. Albo przynajmniej człowiekiem wydobywającym jej szaloną, namiętną stronę. Losy całej trójki na przestrzeni lat, nie wychodząc poza kalifornijski światek, składają się na opowieść o Ameryce tamtych czasów. O szybkich wzlotach i upadkach, fortunach budowanych w kilka lat i traconych w kilka minut, ludzkiej determinacji, problemach klasowych w rzekomo bezklasowym społeczeństwie i amerykańskim śnie w praktyce.
"Mildred Pierce", podobnie jak jeszcze kilka pozycji z tej listy, to jeden z najdobitniejszych dowodów na to, że telewizja potrafi być wielka wtedy, kiedy skupia się na rzeczach małych i zwykłych problemach zwykłych ludzi. Co w tym przypadku w większym nawet stopniu jest zasługą fenomenalnego aktorstwa, niż scenariusza i realizacji. To serial z iście oscarowymi występami, co dostrzegła także Akademia Telewizyjna, nagradzając Emmy występy Kate Winslet i Guya Pearce'a, a także nominując Evan Rachel Wood i jeszcze trójkę aktorów. [Marta Wawrzyn]
Kompania braci
Trudno uwierzyć, że w przyszłym roku temu miniserialowi stuknie już dwadzieścia lat, jeszcze trudniej, że choć w tym czasie powstało kilka znakomitych produkcji osadzonych w realiach II wojny światowej, tylko nieliczne były w stanie dorównać do poziomu wyznaczonego przez produkcję HBO. Ten bowiem przekroczył zdecydowanie standardy telewizyjne i to nie tylko w kwestii gigantycznego (125 mln dolarów za 10 odcinków) budżetu.
Pieniądze, owszem, odegrały wielką rolę, pozwalając stojącym ze serialem Tomowi Hanksowi i Stevenowi Spielbergowi pokazać na małym ekranie militarne widowisko godne "Szeregowca Ryana", ale niekoniecznie były w tym projekcie najważniejsze. Na nic by się przecież nie zdały nawet największe nakłady finansowe, gdyby widzowie przyjęli projekt obojętnie. Tak się jednak nie stało, bo "Kompania braci" to nie tylko niemal dokumentalna historia żołnierzy z Kompanii E 506. Spadochronowego Pułku Piechoty 101. Dywizji Powietrznodesantowej Armii Stanów Zjednoczonych – to opowieść o zwykłych ludziach, którzy nagle znaleźli się w samym środku koszmaru.
Ludziach, którzy funkcjonują tu raczej jako bohater zbiorowy niż indywidualne postaci, co nie przeszkadza w emocjonalnym zaangażowaniu się w ich losy. Tym bardziej, że serial przedstawia je w detalach od wyczerpującego szkolenia, przez kolejne etapy wojennej kampanii, aż do jej zakończenia, pozwalając nam poznać żołnierzy w różnych sytuacjach i niekoniecznie robiąc z nich nieskazitelne pomniki. Choć oczywiście bez patosu obyć się tu nie mogło – trzeba jednak przyznać, że podano go w takiej wersji, którą naprawdę łatwo kupić.
I to nawet teraz, po latach od premiery, bo te zdają się nie robić na "Kompanii braci" najmniejszego wrażenia. To wciąż miniserial, który ogląda się w niemym zachwycie, doceniając realizację, autentyzm czy aktorstwo (wśród tłumu wykonawców można wyłowić sporo znajomych twarzy, jednak szczególnie pamięta się odgrywających kluczowe role Damiana Lewisa czy Rona Livingstona), ale przede wszystkim niesamowity charakter i emocje, których nie potrafiło wzbudzić wiele późniejszych produkcji. [Mateusz Piesowicz]
Czarnobyl
Jeden z największych hitów ostatnich lat, miniseria oglądana i dyskutowana powszechnie, co zdarza się coraz rzadziej, kiedy widzowie rozsiani po swoich serialowych bańkach nieczęsto oglądają to samo. Wystarczy wspomnieć, że "Czarnobyl" wygrał nasze głosowanie czytelników w 2019 roku na najlepszy serial. I chociaż w redakcyjnym zestawieniu trafił dopiero na 8. miejsce, bo mamy nieco inaczej ustawione kryteria tego, czego naprawdę szukamy w serialach, to nie odmawiamy "Czarnobylowi" siły polegającej nie tylko na wywoływaniu dużego zainteresowania.
Ta produkcja robi skutecznie coś, co udaje się niewielu. Łączy fakty (nawet jeśli czasem poczyna sobie z nimi swobodnie) i edukacyjny aspekt (to, że w Polsce wszyscy słyszeli o katastrofie, wcale nie znaczy, że cały świat jest zorientowany) z mocną emocjonalnie opowieścią o konkretnych ludziach. A przy tym jeszcze buduje fascynujący i równocześnie przerażający obraz mechanizmów władzy, apatii, udawania, że wszystko jest w porządku, żeby tylko nikt się nie zorientował, że cały system to kolos na glinianych nogach.
Dużą zaletą miniserialu jest obsada, zwłaszcza Jarred Harris ("Mad Men", "Terror") jako Walerij Legasow i Stellan Skarsgård ("River") w roli Borisa Szczerbiny. Łatwo można by tu zabrnąć w czarno-białe kreacje rozdartego, ale bohaterskiego naukowca oraz partyjnego konformisty, ale "Czarnobyl" takie portrety komplikuje, dodając też na drugim planie wiele postaci, którym kibicuje się z uporem wartym lepszej sprawy, skoro zna się, nawet jeśli tylko mniej więcej, przebieg i skutki atomowej tragedii.
"Czarnobyl" to miniseria, którą ogląda się równocześnie jak kinowy film sensacyjny, jak traktat o upadku władzy i o ludzkiej słabości, jak historię dylematów moralnych jednostek miażdżonych przez system i jak wizję dającą jednak jakąś nadzieję, że zawsze znajdzie się ktoś, kto się nie ugnie. Ale i przynosi gorzką świadomość, że wtedy na zapobieganie najgorszemu będzie już pewnie za późno. [Kamila Czaja]
Pacyfik
Wojna na Pacyfiku to temat, który dużo częściej pojawia się w filmach kinowych (klasyczne filmy z lat 70., jak "Tora! Tora! Tora", czy też współczesne, mniej lub bardziej udane, produkcje) niż na małym ekranie. Ale gdy do tematu zabrało się HBO, i to ludzie odpowiedzialni za sukces "Kompanii braci", to można było liczyć, że uda się ponownie pokazać ważne chwile II wojny światowej w pełen rozmachu i wciągający sposób. Tak też się stało. I chociaż "Pacyfik" jest może mniej znany niż wspomniana "Kompania braci", to pozostaje jednym z najlepszych współczesnych seriali wojennych. Zwłaszcza że dotyczy rzadkiej w sumie tematyki. Zwłaszcza w Polsce — z dosyć oczywistych względów — temat starcia USA-Japonia w trakcie II wojny jest dużo mniej znany niż zmagania na innych frontach.
"Pacyfik" wyróżnia się ogromnym rozmachem i dbałością o szczegóły. Piekło, którym dla żołnierzy była wojna na Pacyfiku — prowadzona przez Amerykanów z niezwykle zdeterminowanym, fanatycznym wręcz wrogiem — uderza widza. Poznajemy najważniejsze starcia, od Guadalcanal po Okinawę i Iwo Jimę. To wszystko w tradycyjnej dla wojennych seriali HBO narracji opartej o kilku różnych żołnierzy. Podobnie jak w przypadku "Kompanii braci", wierność detalom gwarantuje oparcie o materiał źródłowy. W tym przypadku były to dwie książki o tamtych czasach, które pokazują historię z punktu widzenia żołnierzy uczestniczących w tamtych bitwach.
HBO nie szczędziło wydatków (miniserial kosztował łącznie ok. 200 mln dolarów przy planowanym budżecie 100 mln) i dzięki temu wojna na Pacyfiku wygląda jak nic, co wcześniej mogliśmy oglądać. Ale w tym przypadku rozmach czy dbałość o detale to jest tylko środek do osiągnięcia celu, jakim jest opowiedzenie osobistych historii o wojnie i tym, co dzieje się w domu.
Trzech żołnierzy — Robert Leckie (James Badge Dale), Eugene Sledge (Joseph Mazzello) i John Basilone (Jon Seda) — próbuje przetrwać konflikt i zachować przy tym swoje człowieczeństwo. Serial pokazuje to w wiarygodny sposób i tak jak w przypadku "Kompanii braci" siła całej opowieści bierze się też z tego, jak realnie wyglądają dylematy i problemy, z którymi muszą mierzyć się żołnierze. Od tych najbardziej oczywistych na polu walki, po rozterki rodzinne i osobiste. Wykazują się bohaterstwem, ale nie są pomnikami ze spiżu, co jest bardzo dobrze pokazane.
Co ważniejsze, to nie jest tylko "Kompania braci" w innych realiach. Bo chociaż nie da się uniknąć podobieństw czy porównań, to "Pacyfik" i jego twórcy postawili na własny, nieco odmienny ton. Trochę jak w "Cienkiej czerwonej linii" jest tu próba pogłębionego zmierzenia się z różnymi aspektami wojny i podejścia do niej. Dlatego jeśli ktoś nastawia się na ciągła akcje w stylu wielu współczesnych filmów batalistycznych, to "Pacyfik" może nieco zawieść takie nadzieje. Przez to jednak jest bardzo dobrym serialem, który uzupełnia i poszerza nasze rozumienie tego, jak wyglądała II wojna światowa [Michał Kolanko]
Anioły w Ameryce
Serial z 2003 roku wydaje się wyjątkowy nawet w tak znakomitym towarzystwie jak dzisiejsze, nie tylko dlatego, że jest adaptacją sztuki teatralnej. Fabuła produkcji, wyreżyserowanej przez Mike'a Nicholsa i napisanej przez Tony'ego Kushnera, autora nagrodzonej Pulitzerem sztuki, osadzona jest w 1985 roku i skupia się na grupce mieszkańców Nowego Jorku, których losy splatają się ze sobą.
W centrum zdarzeń znajduje się chory na AIDS Prior Walter (Justin Kirk), którego zaczyna odwiedzać prawdziwy anioł. Cudowne, poetyczne, senne, emocjonalne rozmowy w fantastycznej oprawie oraz różnego typu ludzkie szaleństwa przeplatają się w "Aniołach w Ameryce" ze skomplikowaną codziennością, którą możecie znać np. z "Pose". Są lata 80., krajem rządzi konserwatysta Ronald Reagan, a w Nowym Jorku zaczyna szaleć choroba, której istnienie władze najchętniej by ukryły.
Miniserial HBO, którego jednym z bohaterów jest zatwardziały prawicowiec i ukryty homoseksualista Roy Cohn (Al Pacino) — postać historyczna, w przeciwieństwie do pozostałych — pokazuje trudne zmiany społeczne, epidemię strachu i potęgę zwykłej, normalnej rozmowy z drugim człowiekiem. Metaforyczna strona "Aniołów w Ameryce" perfekcyjnie współgra z tą bardziej przyziemną, składając się razem na prawdziwe telewizyjne arcydzieło. I zarazem jeden z najlepszych portretów epoki.
A gdyby niezwykłość "Aniołów w Ameryce" nie wystarczyła, aby was przekonać, jest jeszcze znakomita, nagrodzona licznymi nagrodami obsada, w której oprócz wyżej wymienionego duetu znajdują się m.in. Meryl Streep, Emma Thompson, Patrick Wilson, Mary-Louise Parker, Jeffrey Wright i James Cromwell. [Marta Wawrzyn]
Ostre przedmioty
"Ostre przedmioty" to jedna z tych sytuacji, kiedy HBO bierze wcale nie jakoś szczególnie imponującą literaturę i przerabia ją na coś głębszego. Wiem, że Gillian Flynn ma fanów, ale jej thrillery to jednak przede wszystkim bardziej lub mniej wiarygodne zwroty akcji i sporo skumulowanego mroku, a po odłożeniu książki szybko można o lekturze zapomnieć. O miniserialu Marti Noxon, wyreżyserowanym przez Jeana-Marca Vallée, już tego powiedzieć nie można.
Owszem, na powierzchni to dość tradycyjny psychologiczny thriller. Ewidentnie straumatyzowana, topiąca problemy w alkoholu i skłonna do autodestrukcji Camille Preaker (Amy Adams) wraca do rodzinnego Wind Gap w Missouri, by zająć się sprawą zaginionych nastolatek, z których jedna została odnaleziona martwa. Camille wda się w kilka ryzykownych relacji i sporo namiesza w społeczności, która nie lubi rozgrzebywania trudnych spraw.
Ale fabuła, nawet w najbardziej zaskakujących momentach, to tylko powierzchnia. "Ostre przedmioty" warto obejrzeć przede wszystkim dla masochistycznej przyjemności wejścia do rodzinnego domu bohaterki, gdzie nieskazitelna dama Adora (Patricia Clarkson) przerażającymi środkami "opiekuje się" młodszą córką, Ammą (Eliza Scanlen). Rozgrywka między Camille a matką, doprawiona wspomnieniem zmarłej siostry dziennikarki, co najmniej niepokojącymi zachowaniami najmłodszej członkini klanu oraz nieuzasadnionym spokojem ojczyma Camille, Alana (Henry Czerny), to aktorski i psychologiczny spektakl, który czasem obrzydza, ale nie da się go wyłączyć.
Do tego dochodzi klimat miasteczka Midwestu, z pozorną gościnnością, za którą skrywa się nieufność, obyczajami (fenomenalny odcinek "Closer" osnuty wokół Dnia Calhouna!), tajemnicami, które wprawdzie nie zawsze dotyczą morderstw, ale i tak są paskudne. Gęstość "Ostrych przedmiotów" oraz zgromadzona przy tym projekcie ekipa sprawiają, że nawet jeśli miewa się chwilami wrażenie, że to wakacyjne guilty pleasure, to potem patrzy się na Adams, Clarkson i Scanlen, wciąga się w płuca duszące powietrze Wind Gap i zmienia się zdanie. [Kamila Czaja]
Długa noc
Jeden z tych seriali, o których dziś się już prawie nie pamięta, mimo że od premiery nie minęło znów tak dużo czasu. Jasne, cztery lata to w telewizyjnych realiach sporo, ale nie aż tyle, by wymazać z pamięci jedną z najlepszych produkcji 2016 roku – a "Długa noc" zdecydowanie taką była, przebijając jakością tytuły głośniejsze, droższe i znacznie efektowniejsze.
Skąd zatem tak mocne usunięcie się w cień? Może wynika to po prostu z faktu, że "Długa noc" na pierwszy rzut oka nie wygląda na nic wyjątkowego. Ot, zwykła historia kryminalna, nieprzyciągająca uwagi ani szczególnie poplątaną fabułą (młody imigrant zostaje oskarżony o zabójstwo przypadkowej dziewczyny, w jego obronie staje podrzędny prawnik), ani wyjątkową otoczką (współczesny Nowy Jork). Wystarczy jednak spojrzeć na twórców, którymi są jeden ze scenarzystów "The Wire" Richard Price oraz zdobywca Oscara za scenariusz do "Listy Schindlera" Steve Zaillian, by zrozumieć, że to chyba jednak coś więcej niż "kolejny kryminał".
Oglądając ten składający się z ośmiu odcinków miniserial (co jakiś czas odżywają pogłoski o 2. sezonie, ale jak dotąd nic z nich nie wynikło), można się natomiast w tym przekonaniu utwierdzić. "Długa noc" zaczyna się bowiem dość typowo, ale im dalej, tym bardziej odchodzi od gatunkowych schematów, na rzecz zanurzania się w odcieniach szarości, wątpliwościach i niejednoznacznych postaciach, o których trudno wyrobić sobie zdecydowaną opinię. Wciąga przy tym niesamowicie, zmuszając wprawdzie do pewnego wysiłku (nie jest to absolutnie serial do obiadu), ale odwdzięczając się satysfakcjonującą i unikającą banałów historią, która nie daje o sobie zapomnieć długo po seansie.
Wcześniej natomiast zapewnia sporo niecodziennych atrakcji, począwszy od skomplikowanego policyjnego śledztwa, poprzez wnikliwą analizę działania amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości i ostry komentarz na jego temat, po widok Johna Turturro walczącego z egzemą stóp. To ostatnie brzmi jak kpina? Owszem, jej też "Długa noc" nie unikała, co tylko dodawało jej specyficznego uroku i sprawiało, że jeszcze trudniej było tę opowieść prosto sklasyfikować. [Mateusz Piesowicz]
Generation Kill
Druga wojna w Zatoce Perskiej to temat, który w kulturze masowej pojawia się relatywnie rzadko. Być może zbyt mało czasu minęło od inwazji i długotrwałej okupacji Iraku. Bo na pewno nie brakło talentów ludzi, którzy tę wojnę — i wszystko to, co wydarzyło się później — opisywali.
Kronikarzem pierwszego etapu starcia, które jeszcze jako tako przypominało wojnę z tradycyjną linią frontu i żołnierzami w niej uczestniczącymi, był Evan Wright, który relacjonował inwazję, podróżując z rozpoznawczym batalionem Marines. Książka stała się inspiracja dla HBO, a przede wszystkim dla doskonale znanego z pieczołowitego odtwarzania światów i społeczeństw (oraz postaci, które w nich żyją) Davida Simona. W rezultacie powstało "Generation Kill" — portret epoki i pokolenia.
W rolach żołnierzy występują między innymi Alexander Skarsgård jako Brad Colbert i James Ransone jako Josh Ray Person (Ransone znany jest każdemu, kto oglądał inny serial Simona, "The Wire", a konkretniej jego drugi sezon). To prawdziwi żołnierze, którzy brali udział w inwazji na Irak. Ale "Generation: Kill" to przede wszystkim serial o zbiorowości. Nie ma tu nachalnej polityki. Są żołnierze, którzy chcą po prostu wykonać misję i wrócić do domu. A to misja, która nie przypomina żadnej innej.
Mimo że niektóre sceny przypominają klasykę kina wojennego, mieszając czarny humor z tragizmem sytuacji, to Simonowi udało się pokazać wojnę w Iraku w nowy sposób. Bardzo realny, ale jednocześnie jest to sprawna opowieść, którą szybko się ogląda — a przynajmniej na tyle, na ile to możliwe ze względu na tematykę. To też serial o poznawaniu przeciwnika, który nie jest dobrze zdefiniowany. Cele misji też się rozmywają, liczy się jak zwykle przetrwanie. Zaciera się też różnica między cywilami a nieprzyjacielem. W tym sensie "Generation Kill" nawiązuje do kina pokazującego wojnę w Wietnamie.
Tu nie chodzi o batalistykę, ale bardziej o pokazanie absurdu wojny i machiny, która nią zarządza. Tu widać echa innego klasyka, czyli "Paragrafu 22". Mieszanka, która składa się na "Generation Kill" — swoistego brutalnego czarnego humoru, tragizmu, absurdu i nonsensu całej sytuacji — jest jednak wyjątkowa. Nie tylko ze względu na tematykę, ale i realizm, który udało się osiągnąć. [Michał Kolanko]
Olive Kitteridge
Małe miasteczko w stanie Maine, domek położony nad morzem i tytułowa Olive Kitteridge (Frances McDormand), twarda nauczycielka matematyki z lokalnej szkoły. Składający się z czterech odcinków miniserial "Olive Kitteridge" to opowieść o rzeczach najprostszych i najzwyklejszych: rodzinie, małżeństwie, miłości, zazdrości i codziennych zmaganiach ze światem. O tym, jak poplątane bywa życie przez wiele lat we dwoje, o problemach związanych z rodzicielstwem, o małomiasteczkowości.
Przewija się tu także wątek depresji, samobójstw, różnego rodzaju problemów psychicznych, stanów neurotycznych i terapii. Jak sobie radzimy ze śmiercią kogoś bliskiego, samotnością, przemijaniem? Ile jesteśmy w stanie poświęcić, żeby nie stracić tego, co mamy? Jak bardzo potrafimy nie rozumieć osoby, z którą mieszkamy pod jednym dachem? "Olive Kitteridge" to życie i cała reszta, czasem w wydaniu tragicznym, czasem komicznym, często ironicznym. Zawsze niezwykłe w swojej zwyczajności, bo oglądane z perspektywy nietuzinkowej bohaterki.
Postać z nagrodzonej Pulitzerem powieści Elizabeth Strout ożywa w kreacji Frances McDormand w całej swojej wyjątkowej krasie. Chłód i surowość Olive nie przysparzają jej wielu przyjaciół, ale ci, którzy znają ją na wylot — jak jej mąż Henry (Richard Jenkins) — wiedzą, że za tą maską kryje się zupełnie inna osoba. Sarkastyczna, zasadnicza starsza pani nie tylko daje się polubić, ale też szybko wyrasta na jedną z najbardziej skomplikowanych postaci kobiecych w telewizji.
Jest w "Olive Kitteridge" świeżość, zwyczajność, szczerość, jakie można odnaleźć tylko w małych historiach o małych sprawach. A do tego serial jest świetnie zrealizowany przez reżyserkę Lisę Cholodenko i zawiera kilka niespodzianek w obsadzie, jak Bill Murray, Zoe Kazan, Ann Dowd czy Rachel Brosnahan na dobrych kilka lat przed tym, jak została wspaniałą panią Maisel. [Marta Wawrzyn]
Kto się odważy
Miniseria już w czasie premiery, mimo wysokich ocen krytyków, będąca gdzieś na marginesie tygodniowej ramówki. Dziś w dużej mierze zapomniana, czego nie usprawiedliwia fakt, że w serialowym świecie pięć lat wydaje się całą epoką. "Kto się odważy", napisane przez twórców "The Wire", Williama F. Zorziego i Davida Simona, a wyreżyserowane przez Paula Haggisa, naprawdę nie należy do opowieści, które szybko się starzeją. Niestety, pozostają nieznośnie aktualne.
To kolejna w dorobku Simona społeczno-polityczna historia o mało chlubnych realiach amerykańskiego życia. Na dodatek historia prawdziwa – scenariusz oparto na książce Lisy Belkin. Miasto Yonkers w stanie Nowy Jork na przełomie lat 80. i 90. staje się areną batalii. Sąd nakazuje budowę w "dobrej", białej dzielnicy domów dla biednych mieszkańców. Z pozornie cywilizowanych ludzi zaczyna wychodzić niesamowita rasowa i klasowa nienawiść, a lokalni politycy próbują ugrać swoje interesy kosztem najbardziej potrzebujących.
Siłą serialu jest postać młodziutkiego burmistrza Nicka Wasicsko (fenomenalny Oscar Isaac sprzed popularności wywołanej "Gwiezdnymi wojnami"). Zaledwie 28-letni, próbujący układać sobie życie prywatne, pozytywnie nastawiony do życia polityk wcale nie planuje walczyć o domy dla biednych, raczej zmuszony do tego politycznym rozsądkiem i świadomością, co stanie się, kiedy sąd wymierzy Yonkers kary. Nick to bohater z konieczności, ale płacący za to taką cenę, jakby był z góry przekonanym do desegregacji herosem w pełnej uprzedzeń Ameryce.
"Kto się odważy" to miniseria skomplikowana, wymagająca uwagi. Simon i Zorzie nie ułatwiają widzowi zadania, mnożą polityczne i społeczne warstwy fabuły, opowiadają mikrohistorie, równocześnie nie zaniedbując szerokiego planu i głównego problemu. Na drugim planie nie brakuje wyrazistych postaci, a w obsadzie są m.in. Jim Belushi, Alfred Molina, Winona Ryder i Catherine Keener. Jeśli ktoś szuka łatwej opowieści o nieskazitelnych "dobrych" i doszczętnie "złych", to nie tutaj. Byłoby za łatwo i za bezpiecznie. A równocześnie nietrudno przecież po seansie stwierdzić, co uznać trzeba za moralnie właściwie, nawet jeśli jednostki nie są w stanie tej świadomości sprostać. [Kamila Czaja]