"Stargirl" sprawdza, czy nastolatka nadaje się na superbohaterkę – recenzja nowego serialu DC
Mateusz Piesowicz
18 maja 2020, 19:56
"Stargirl" (Fot. DC Universe)
Znudzeni kolejnymi ponurymi opowieściami o superbohaterach? Ucieszy was zatem wiadomość, że "Stargirl" się do nich nie zalicza – serial DC stawia na lżejsze klimaty i nie wychodzi na tym najgorzej.
Znudzeni kolejnymi ponurymi opowieściami o superbohaterach? Ucieszy was zatem wiadomość, że "Stargirl" się do nich nie zalicza – serial DC stawia na lżejsze klimaty i nie wychodzi na tym najgorzej.
Gdy serial zaczyna się od informacji, że złota era herosów skończyła się dziesięć lat temu, a zaraz potem serwuje nam ostatnią, dramatyczną walkę superbohaterów z organizacji Justice Society of America, można pomyśleć, że lekko nie będzie. Na szczęście tylko przez chwilę, bo "Stargirl" bynajmniej nie próbuje pozować na coś, czym nie jest. Przeciwnie, to produkcja świadoma swoich ograniczeń i czyniąca z nich atut, a przy tym sprawiająca sporo frajdy.
Stargirl, czyli superbohaterka w wersji light
A o co dokładnie chodzi? Cóż, fabuła jest dokładnie tak banalna, na jaką wygląda, zawierając nastolatkę, Courtney Whitmore (Brec Bassinger), która wyposażona w obdarzone niezwykłą mocą kosmiczne berło walczy ze złoczyńcami jako tytułowa Stargirl. Czym jest kosmiczne berło, zapytacie? Chciałbym udzielić jakiejś sensownej odpowiedzi, ale mam tylko taką, że to świecąca włócznia, która lata, strzela wiązkami energii i samodzielnie myśli, zachowując się przy tym trochę jak domowe zwierzątko. Ach, no i słucha oczywiście tylko Courtney.
Bez sensu? Jak najbardziej, ale spokojnie, Geoff Johns, czyli twórca zarówno serialu, jak i komiksowej postaci Stargirl, najwyraźniej też zdaje sobie z tego sprawę. W przeciwnym wypadku pewnie podszedłby do sprawy nieco poważniej, a tak od początku daje do zrozumienia, że chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę. W efekcie dostajemy serial prosty, łatwy i przyjemny, o ile oczywiście odpowiednio obniżymy oczekiwania.
Z tym jednak nie powinno być problemów, bo "Stargirl" potrafi coś, czego może zazdrościć jej większość zamaskowanej konkurencji – podaje scenariuszowe banały z wdziękiem. Dzięki temu z kolei znacznie łatwiej przełknąć nie tylko liczne drobne bzdurki, ale i po prostu kupić cały serial, który jest ni mniej, ni więcej tylko skrzyżowaniem superbohaterskiej historii z młodzieżowym dramatem. A nie muszę chyba tłumaczyć, że nie jest to najbardziej zachęcający miks świata, prawda?
Stargirl – teen drama i ratowanie świata w jednym
Tak przynajmniej sam o nim sądziłem i dopiero seans trzech pierwszych odcinków (pierwszy z nich pojawi się w HBO GO jutro, kolejne będą dodawane co tydzień) przekonał mnie, że nie tylko istnieją gorsze rzeczy, ale nawet że ekranowe nastolatki mogą nie być irytujące. Bo Courtney o dziwo nie jest, mimo że problemy ma bardzo typowe. Poczynając od wymuszonej przeprowadzki z Los Angeles do prowincjonalnego Blue Valley w Nebrasce, przez kłopoty z odnalezieniem się w nowej szkole, a kończąc na niezbyt przez siebie lubianym ojczymie.
I przy tym ojczymie się zatrzymajmy, bo niejaki Pat (doskonały w rolach ciapowatych gości Luke Wilson) jest w całej układance kluczowy. Na pozór całkiem zwyczajny facet był bowiem swego czasu pomocnikiem superbohatera zwanego Starmanem (pojawiający się na chwilę Joel McHale) i jak się nietrudno domyślić, to on chcąc nie chcąc wprowadza Courtney do świata zamaskowanych herosów oraz złoczyńców w pstrokatych strojach. Dodać trzeba, że to wszystko już w pierwszym odcinku, więc na dłuższe okresy nudy raczej nie będziecie narzekać.
Możecie za to narzekać na ogólną konwencjonalność tej historii, bo "Stargirl" w żadnym punkcie nie próbuje odkrywać Ameryki na nowo. Nastoletnie problemy? Zwyczajne, dokładnie tak samo jak tłum młodych bohaterów. Geneza narodzin superbohaterki? Prostszej być nie mogło. Stające na jej drodze czarne charaktery? Kopiuj-wklej z innych tego typu opowieści. Akcja i efekty specjalne? Owszem, serial ładnie się prezentuje, nie ma mowy o poziomie Arrowverse, ale mimo wszystko to wciąż tylko wyższy standard telewizyjny. A jednak całość jakimś cudem działa i pewnie będzie działać, gdy już historia nabierze właściwego kształtu – w końcu Courtney nie może ratować świata w pojedynkę.
Nieoczywisty duet bohaterów napędza Stargirl
Ale zostawmy to i skoncentrujmy się na tym, co czyni produkcję DC Universe może nie wyjątkową, ale co najmniej lekkostrawną. W pierwszej kolejności trzeba zdecydowanie wskazać obsadę, na czele z Brec Bassinger, która braki w psychologicznej głębi swojej bohaterki nadrabia naturalnym urokiem i pozytywną energią. Nie, to nie świadczy dobrze o scenariuszu i całym serialu. Ale czy wystarcza, by przymknąć oko na masę zwyczajnie głupich pomysłów (ach, ci wybitnie uzdolnieni akrobatycznie licealiści!) i fabularne skróty? Jak najbardziej.
Zwłaszcza że bijący z głównej bohaterki optymizm udziela się całej reszcie, nawet wtedy, gdy historia skręca w mroczniejsze rejony. A takich wcale nie brakuje – odniosłem wręcz wrażenie, że twórcy momentami nieco przesadzili, nie potrafiąc (jeszcze?) dobrze wyważyć emocjonalnego wymiaru opowieści. To jednak tylko fragmenty, bo przez większość czasu "Stargirl" utrzymana jest w zupełnie innym, wręcz komediowym tonie, który dobrze odzwierciedla też stosunek Courtney i Pata.
Ich relacja napędza cały serial, a przy tym stanowi być może jedyny jego element, który nieco wymyka się kliszom. Robiąc z tej dwójki nieoczywisty, lecz intrygujący zespół, udało się bowiem uniknąć prostego konfliktu na linii ojczym – przybrana córka, zamiast oklepanego standardu oferując niełatwe, ale dynamiczne, pełne docinek i dość autentycznych emocji partnerstwo. Jeśli gdzieś tutaj szukać potencjału w tym względzie, to zdecydowanie w tej parze.
Tym bardziej że reszta bohaterów stanowi póki co albo niewykorzystane tło (choćby Amy Smart w roli matki Courtney), albo jest już teraz zbyt przerysowana, by brać ich na poważnie. Wiele w kwestii ich oceny zależeć jednak będzie od szkolnych przyjaciół Courtney, którzy mają tu odgrywać istotne role, ale w pierwszych odcinkach ledwie zaznaczyli swoją obecność. Dlatego z ich oceną wolałbym się na razie wstrzymać, mając nadzieję, że wyjdą poza schemat. Jeśli jednak okażą się równie pozytywnymi postaciami, co tytułowa bohaterka, nie powinno być źle.
Podobną opinię jestem gotów wyrazić o całym serialu, który wprawdzie nie ma wielkich szans, by zaistnieć w rankingach najlepszych, ale nie zdziwiłbym się, gdyby mimo to znalazł sobie miejsce w cotygodniowych ramówkach wielu widzów. Choćby jako chwila oddechu od nieciekawej rzeczywistości lub coś świeżego w skostniałym świecie telewizyjnych superbohaterów. Świecie, w którym swoją drogą platforma DC Universe coraz wyraźniej zaznacza swoją obecność, stawiając przy tym na sporą różnorodność. "Stargirl", choć daleka od wprawienia mnie w zachwyt, jest tego kolejnym dowodem.