"Hollywood" to piękna, ale wyjątkowo naiwna bajeczka – recenzja miniserialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
2 maja 2020, 12:54
"Hollywood" (Fot. Netflix)
Skandale i uprzedzenia są na stałe wpisane w historię Hollywood – nic tylko ją opowiedzieć. Ryan Murphy postanowił jednak napisać ją na nowo i… nie jest to porywająca wizja. Drobne spoilery.
Skandale i uprzedzenia są na stałe wpisane w historię Hollywood – nic tylko ją opowiedzieć. Ryan Murphy postanowił jednak napisać ją na nowo i… nie jest to porywająca wizja. Drobne spoilery.
Czy Netflix zepsuł Ryana Murphy'ego? Pytam nie bez podstaw, bo o ile jedną wpadkę da się zrozumieć, o tyle kolejne mogą być już oznaką głębszego kryzysu. Tak się natomiast składa, że odkąd telewizyjny superproducent związał się ze streamingowym gigantem, ma już na koncie dwie. Co gorsza, ta najnowsza jest jeszcze większa i boleśniejsza od "Wyborów Paytona Howarda".
Hollywood to alternatywna historia Fabryki Snów
A przecież to nie tak miało być. Mniejsza o współpracę na linii Murphy-Netflix, bo z jej ocenianiem i tak trzeba się jeszcze trochę wstrzymać, ale samo "Hollywood" wydawało się właściwym projektem dla właściwego człowieka. Twórca m.in. "Pose", "Feud" czy "American Crime Story" dostający odpowiednie zabawki, by opowiedzieć po swojemu historię złotej ery Fabryki Snów? Przecież to samograj!
Tak przynajmniej myślałem, nie chcąc za bardzo dopuścić do siebie sygnałów ostrzegawczych w postaci wspomnianego już pierwszego netfliksowego dzieła Murphy'ego czy dość nijakiego zwiastuna "Hollywood". Nie, nie, to tylko tak wygląda, na pewno się uda! Cóż, nie udało się i zamiast kolejnej petardy od twórcy, który odpalać takie potrafi jak nikt inny, dostaliśmy potworny niewypał. Serial pozbawiony życia, ikry i energii, za to wręcz ociekający karykaturalnymi przedstawieniami, na które tym razem trudno się nabrać.
Nawet pomimo faktu, że Murphy wraz ze stałym współpracownikiem Ianem Brennanem mieszają tu fikcję z faktami, zabierając nas do Los Angeles tuż po II wojnie światowej i opowiadając historię grupy bohaterów, którym zamarzyła się wielka hollywoodzka kariera. Jest wśród nich były żołnierz, Jack Castello (David Corenswet) – przystojny, ale czy to wystarczy, by przebić się w show-biznesie? Na pewno ma na to większe szanse niż zdolny scenarzysta Archie Coleman (Jeremy Pope) lub utalentowana aktorka Camille Washington (Laura Harrier), skazani na porażkę ze względu na niewłaściwy kolor skóry.
Bo jak się szybko orientujemy, ówczesne Hollywood w swoich uprzedzeniach względem rasy, płci czy seksualności przebijało znacznie to dzisiejsze (bynajmniej niebędące jakimkolwiek wzorem w tych kwestiach), więc opcje zyskania błyskawicznej sławy były mocno ograniczone. Ale jak to bywa u Murphy'ego, nie ma takich przeszkód, jakim nie sprostałaby grupa zdeterminowanych marzycieli. Nawet jeśli niektórzy z nich muszą dorabiać jako żigolacy. Nie minie więc dużo czasu, gdy Jack i reszta zaczną z hukiem przebijać szklany sufit.
Serial Hollywood tonie w banałach i sztuczności
Widzowie powinni im zaś w naturalny sposób kibicować – w końcu to sami dający się lubiący outsiderzy, czyż nie? Problem w tym, że właśnie nie do końca. Owszem, obrzydliwa społeczna niesprawiedliwość mocno dała im się we znaki (poza Jackiem, bo ten jest w ogóle z jakiejś innej bajki). Oglądając serial, odniosłem jednak wrażenie, że będąc tak diabelnie utalentowanymi, odniesienie sukcesu nawet w najtrudniejszych warunkach i tak byłoby dla nich tylko kwestią czasu. W takim wypadku przydałoby się zatem coś więcej, by móc się z nimi związać emocjonalnie.
"Hollywood" niestety niczego takiego nie oferuje, pędząc przez siedem odcinków w szalonym tempie i odhaczając po drodze punkty z listy zatytułowanej: "Jak wyglądałoby idealne Hollywood?". Serial raz dwa rozprawia się więc z kolejnymi problemami, wygłaszając przy tym masę banałów ("Filmy pokazują ludziom amerykańskie cnoty, ale ludzie, którzy je robią, są zepsuci do szpiku kości") i tak bardzo nie dbając o chociaż pozory realizmu, że nawet dorzucenie do mieszanki autentycznych postaci w niczym nie zakłóca fantazji.
Powiecie, że to przecież nie nowość u Murphy'ego, wystarczy sobie przypomnieć "Pose". Zgoda, ale po pierwsze – tam prawdy jest jednak znacznie więcej, a fikcja nie razi aż tak mocno po oczach; a po drugie – tamta historia kipi od życia i wiarygodnych emocji. "Hollywood" jest z nich kompletnie wyprane, będąc barwną i do bólu uproszczoną błyskotką, której bohaterowie obok rzeczywistości nawet nie stali. Nie ma mowy o identyfikacji z nimi lub zwyczajnym polubieniu tych ludzi, bo ich rola jest równa manekinom na wystawie. Mają się ładnie prezentować i przyciągać wzrok.
Hollywood to zbyt piękna bajka, by była prawdziwa
Rozumiem zamiar i wręcz go pochwalam, wszak zbyt długie biczowanie się faktem, jaki świat był i jest okropny, nie należy do najzdrowszych rzeczy pod słońcem. Rzecz w tym, że Murphy kompletnie zatracił się w swojej utopijnej wizji, a tracąc jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, sprawił, że serialu nie da się choć w minimalnym stopniu wziąć na serio. Ba, można dojść do wniosku, że twórca sobie zwyczajnie kpi.
Choćby ze zmian, jakie opornie, ale mimo wszystko zachodzą w prawdziwym Hollywood. Tutaj wszystko odbywa się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rasizm, homofobia, mizoginizm – okazuje się, że do zwalczenia problemów, z jakimi środowisko filmowe zmaga się praktycznie od początku swojego istnienia, wystarczy trochę determinacji. A gdy już uda się zmienić Fabrykę Snów, to dlaczego od razu nie cały świat? Przecież to takie proste!
Wlewanie nadziei w serca widzów to rzecz ważna, a Ryan Murphy jest bez wątpienia jednym z tych twórców, którym ta trudna sztuka udaje się naprawdę doskonale. Przesadzając, można jednak zrobić więcej złego niż dobrego i dokładnie z takim przypadkiem mamy do czynienia w "Hollywood", które początkowo stara się jeszcze w miarę trzymać ziemi, ale gdy już odleci (w okolicach 4. odcinka), momentalnie traci grunt z pola widzenia.
Weźmy choćby przewijające się tu prawdziwe postaci – ludzi nie tylko sławnych, ale w wielu przypadkach mających rzeczywisty wpływ na filmowy światek. Nie, Anna May Wong (grana przez Michelle Krusiec) czy Hattie McDaniel (Queen Latifah) nie przeprowadziły rewolucji. Dokładały jednak do długiego procesu zmian bardzo istotne cegiełki, które tu są albo mocno spłycone, albo wręcz traktowane jako porażki. O tym, jak serial potraktował Rocka Hudsona (Jake Picking), z którego zrobiono sympatycznego idiotę, szkoda w ogóle wspominać.
Czy warto oglądać miniserial Hollywood?
Po tym wszystkim trudno oczywiście, bym miał o "Hollywood" dobre zdanie, ale to nie tak, że serial Netfliksa absolutnie do niczego się nie nadaje. Ryan Murphy wciąż pozostaje sobą, więc ci kochający jego wyrazisty styl znajdą tu sporo dla siebie. Zwłaszcza w warstwie wizualnej, w której szczególnie przypadły mi do gustu czarno-białe wstawki imitujące kręcony przez bohaterów film, ale równie dobrze zachwycić można się całą pieczołowicie odtworzoną rzeczywistością dawnej Fabryki Snów.
Tak samo jak kreacjami aktorskimi, bo do tych również twórca serialu jak zwykle miał nosa. No, może z jednym wyjątkiem, choć krytykę Davida Corensweta każe mi stonować jego bohater – tak mdły, że trudno uwierzyć w jakąkolwiek karierę w jego wykonaniu. Lepiej wypadają Darren Criss (wcielający się w reżysera azjatyckiego pochodzenia Raymonda Ainsleya), Laura Harrier, Samara Weaving (jako Claire Wood – aspirująca aktorka i córka szefa dużej wytwórni) czy najlepszy z głównych bohaterów, tryskający energią broadwayowski aktor Jeremy Pope.
Znacznie ciekawiej jest jednak na drugim planie, gdzie błyszczą, m.in. Dylan McDermott, Patti LuPone, Mira Sorvino, Holland Taylor czy Jim Parsons, wszyscy wyciskający co się da z płytkich, przerysowanych postaci. Być może najlepiej napisana rola trafiła się za to Joemu Mantello ("The Normal Heart"), którego zmuszony do ukrywania swojej orientacji seksualnej producent Dick Samuels okazał się najbardziej ludzkim ze wszystkich bohaterów. Przypominając przy okazji boleśnie, że w innych produkcjach Murphy'ego takich postaci jak on jest zwykle całe mnóstwo.
"Hollywood" zostało niestety odarte zarówno z nich, jak i z magii, o której tak chętnie się tu mówi, używając przy tym wielkich i zazwyczaj prawdziwych słów. Bo owszem, czasem dobra historia obroni się sama, a kino ma niesamowitą siłę, która we właściwych okolicznościach może nawet zmienić świat. I tak, Hollywood jest krainą dla marzycieli – potwierdzi to niejeden autentyczny przypadek. Może zatem lepiej byłoby opowiedzieć właśnie o nich, zamiast raczyć nas absurdalną fantazją, w którą i tak nikt nie uwierzy?