"Homeland" pokazuje, że wojna wcale się nie kończy — recenzja finału serialu
Michał Kolanko
28 kwietnia 2020, 18:02
"Homeland" (Fot. Showtime)
Po być może najlepszym sezonie w całej swojej historii, ostatecznie kończy się "Homeland". Finałowy odcinek "Prisoners of War" okazał się godnym pożegnaniem serialu. Spoilery!
Po być może najlepszym sezonie w całej swojej historii, ostatecznie kończy się "Homeland". Finałowy odcinek "Prisoners of War" okazał się godnym pożegnaniem serialu. Spoilery!
"Homeland", chociaż nigdy nie był serialem realistycznym, to jednak w bardzo realistyczny sposób przedstawiał klimat naszych czasów. To pewien paradoks, który widać i w ostatnim sezonie. Bo chociaż jego kluczowe wydarzenie — katastrofa śmigłowców, w której giną prezydenci USA i Afganistanu — aż nadto Polakom może przypominać katastrofę w Smoleńsku, to jednak oglądając sezon, trzeba zapomnieć o tym, jak mało prawdopodobne są działania Carrie. Jak trudno uwierzyć w jej umiejętności przemykania przez granice, pozycję i brak odpowiedzialności Saula w amerykańskim aparacie władzy, gigantyczne luki w bezpieczeństwie w placówce CIA w Kabulu i tak dalej. To jednak jest mało ważne w ostatecznym rozrachunku.
"Homeland" przekroczył tę granicę wiele, wiele sezonów temu, jeszcze wtedy gdy głównym bohaterem był Nicholas Brody. To nie ma tak wielkiego znaczenia, kiedy sezon jest tak dobry jako starcie charakterów i wartości. A także pokazanie geopolitycznego impasu i mechanizmów w świecie, w którym żyjemy. Świecie postprawdy, gdzie dawno przestało się liczyć to, co naprawdę się dzieje, a znaczenie ma tylko wizerunek, często napędzany ego lub strachem polityków.
Powrót do źródeł w finałowym sezonie Homeland
Serial, który potrafił wielokrotnie wymyślić się na nowo, kończy się powrotem do źródeł. To nie tylko historia Carrie i jej dylematów, lojalności czy relacji z Saulem. Nie tylko historia impulsywnego prezydenta, który przypomina nieco dwóch prawdziwych prezydentów USA — tego, który rządzi obecnie, i tego, który rządził, gdy Al-Kaida uderzyła na Nowy Jork i Waszyngton 11 września 2001 roku. To też zawsze była historia amerykańskiego uwikłania na Bliskim Wschodzie i wojny bez końca.
W tym sezonie jej koniec był zresztą tak bliski jak nigdy dotąd. Od samego początku obserwowaliśmy, jak jej wojownicy, Saul Berenson i lider talibów Haissam Haqqani, zgodnie postanowili, że już dość tego. Że 18 lat wystarczy, a żadna ze stron nigdy nie odniesie zwycięstwa. To jednak nie byłby "Homeland", gdyby tak to się skończyło. W prawdziwym świecie nie ma co liczyć na happy end. Rozmowy z talibami, od których zaczyna się sezon, oraz sytuacja USA na starcie przypominają zresztą prawdziwe wydarzenia i negocjacje, o których można przeczytać i dziś.
"Homeland" w 8. sezonie pokazał, że potrafi utrzymać widza w napięciu. Dosłownie na krawędzi fotela, gdy np. Max — cichy bohater serialu, który w finałowym sezonie staje się kolejną ofiarą wojny bez końca — przeszukuje pod ogniem nieprzyjaciela śmigłowiec prezydencki w poszukiwaniu czarnej skrzynki. Gdy Carrie demontuje swoją relację z Saulem albo gdy zastanawiamy się, czy Saul ma jakiegoś asa w rękawie w rozmowach w Białym Domu z mało rozgarniętym i nieprzygotowanym prezydentem oraz jego nowym, pchającym Amerykę do wojny doradcą.
To scenariusze, które też dobrze znamy z dzisiejszych nagłówków. I chociaż nie wszystkie odcinki utrzymywały tempo, to jednak w żadnej chwili widz nie ma ochoty, by przewijać do przodu sceny w poszukiwaniu nowej treści. Dwanaście odcinków i każdy z nich minął bardzo szybko. Po ośmiu sezonach to duży komplement dla serialu, który zawsze opierał się na budowaniu napięcia. Przez ostatnie dwanaście odcinków naprawdę go nie brakowało. I to było napięcie budowane w inteligentny sposób.
8. sezon Homeland opowiada o czasach postprawdy
Serial w ostatnich sezonach nie tylko dobrze oddaje klimat naszych czasów jeśli chodzi o zgodność z nagłówkami w mediach, ale też czas postprawdy. Od 2016 roku ten termin zrobił oszałamiającą karierę. W przypadku katastrofy śmigłowca, która jest punktem zwrotnym finałowej serii, nie liczą się fakty (co zresztą wprost w pewnym momencie mówi Saul), ale ich interpretacja. Każdy polityk słyszy to, co chce. I skutki tego są tragiczne.
"Homeland" dobrze pokazuje mechanizmy, które prowadzą do konfliktów. Zwłaszcza w tak skomplikowanym geopolitycznie regionie, jak Bliski Wschód, Afganistan i Pakistan. To w ostatnich sezonach było siłą serialu. Nie inaczej jest tym razem. W ostatnim sezonie dobrze widoczny jest też fatalizm towarzyszący głównym graczom. "Homeland" stawia pesymistyczną diagnozę dotyczącą tego, czy z wojny można się w ogóle wyplatać. Efektywnie wspominane są też wydarzenia z poprzednich sezonów, np. gdy Carrie była "Królową Dronów". Teraz ona musi sama zmierzyć się z konsekwencjami swoich czynów, gdy trafia na cmentarz, gdzie pochowane są ofiary ataku dronów, który zarządziła w 4. sezonie.
Homeland sezon 8, czyli świat z wielu perspektyw
Słaby punkt tego sezonu to postać prezydenta USA. Sam Trammell robi, co może, ale prezydent (wcześniej wiceprezydent) Heyes to jednak postać zbyt jednowymiarowa, by w nią uwierzyć. W kilku chwilach mocno ociera się o karykaturę postaci, które znamy z przeszłości na tym stanowisku. Na szczęście to wyjątek, bo większość bohaterów serialu ma zdecydowanie więcej niż jeden wymiar. Zwłaszcza Tasneem Qureshi (Nimrat Kaur) z pakistańskiego wywiadu, która musi poradzić sobie z coraz większą eskalacją sytuacji. Jej powrót do serialu (poznaliśmy ja w 4. sezonie) sprawia, że finałowe odcinki "Homeland" bardzo wiele zyskują. Nie są tylko tak bardzo skupione na relacji Saula z Carrie.
W tym sezonie zobaczyliśmy świat "Homeland" z wielu perspektyw. Również tej "drugiej" strony. I dzięki temu portret konfliktu zyskał na głębi i zniuansowaniu. Postawa Haqquaniego jako przywódcy, który zobaczył, że nie wygra wojny, która trwała całe jego życie, sprawia, że żadna ze stron konfliktu nie jawi się tu jako jednowymiarowa. Może poza Rosjanami, których agenda i intencje nie są specjalnie skomplikowane. Nieco lepiej prezentuje się postać Jewgienija Gromowa (Costa Ronin). Ale akurat zarówno on, jak i jego relacja z Carrie to jeden z tych punktów sezonu, które pozostawiają nieco do życzenia. Świetna za to jest krótka retrospekcja z czasów zimnej wojny, gdy Saul pracował w Berlinie.
Carrie i jej motywacje od samego startu 8. sezonu "Homeland" budziły wątpliwości. W serialu te wątpliwości ma CIA i my też do końca możemy się zastanawiać, co będzie dalej i kogo wybierze. W pewnym sensie to nawiązanie do drogi, którą przebył eksponowany w czołówce Nicholas Brody. Carrie czuje się ostatecznie zdradzona przez system i dokonuje swojego wyboru. Jej dylematy przypominają te, którymi mógł kierować się Edward Snowden (też napisał książkę), a skojarzenia Carrie – Brody narzucają się same. W ostatnim sezonie CIA coraz bardziej jej nie ufa. I w końcu Carrie dokonuje wyboru, który stawia ją de facto poza swoją ojczyzną.
Mocnym punktem sezonu i finału jest jednak to, że Carrie do samego końca pozostaje wielowymiarową postacią, której nie da się zredukować do jednego aspektu. Kwestia jej lojalności nie jest jasna do samego końca. Nawet gdy Carrie w Moskwie wydaje książkę z podtytułem dotyczącym zdrady własnego kraju, jednocześnie próbuje być mu w pewien sposób wierna.
"Homeland" w swoich najlepszych momentach pokazuje, że życie nie jest czarno-białe i dominują w nim różne odcienie szarości. Finałowe sceny dobitnie to pokazują. Oraz to, że z pewnych sytuacji, zarówno geopolitycznych jak i osobistych nie można wyplatać się nigdy. Przy tak bardzo rozkręconych emocjach finał sezonu i serialu łatwo mógł stać się banalny. Twórcy mogli w końcu pójść na skróty. Mogli zaserwować nam banalny koniec, z happy endem lub bez. Zamiast tego udało się nie tylko godnie pożegnać bohaterów znanych nam tyle lat, ale też zrobić to w zgrabny sposób. I dlatego to był finał, który jest godnym pożegnaniem dla jednego z najlepszych seriali ostatnich lat. "Homeland" przez osiem sezonów nie był, bo nie mógł być cały czas tak samo dobry, ale ostatnie dwa sezony zasługują na uznanie.