"Better Call Saul", czyli nieoczekiwana zamiana ról – recenzja finału 5. sezonu
Mateusz Piesowicz
24 kwietnia 2020, 18:00
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Ostatnie odcinki "Better Call Saul" sprawiały, że siedzieliśmy jak na szpilkach, czekając na nieuniknione. Finał nie rozwiał naszych obaw, ale kazał nieco zmienić perspektywę. Spoilery!
Ostatnie odcinki "Better Call Saul" sprawiały, że siedzieliśmy jak na szpilkach, czekając na nieuniknione. Finał nie rozwiał naszych obaw, ale kazał nieco zmienić perspektywę. Spoilery!
"Better Call Saul" to historia o tym, jak pełen wad, ale w gruncie rzeczy porządny facet daje w końcu za wygraną, pozwalając, by do głosu doszła jego najgorsza strona. W efekcie robi błyskawiczną karierę, tracąc przy tym resztki szacunku, a przede wszystkim oddanie nawet najbliższych sobie ludzi. Tak to przynajmniej widzieliśmy do tej pory i dobrze wiemy, że z grubsza tak się to skończy.
Better Call Saul odwraca role w finale 5. sezonu
Po finale 5. sezonu można jednak zadać pytanie, czy wszystko w tej opowieści pójdzie dokładnie w taki sposób, jak sobie wyobrażaliśmy. "Something Unforgivable" to bowiem odcinek, który wprawdzie nie wywrócił fabularnych fundamentów serialu do góry nogami (jeszcze?), ale mógł w nas wzbudzić poważne wątpliwości. O ile nie mieliśmy ich już wcześniej, bo po ostatnich wydarzeniach nie było przecież o nie trudno.
Po pustynnej "przygodzie" i nieprzyjemnej wizycie sprzed tygodnia, Jimmy (Bob Odenkirk) znajdował się wszak w wyjątkowo kiepskiej formie i coraz trudniej przychodziło dać wiarę, że niewiele dzieli go od wyczekiwanej przemiany. On? Ten wrak człowieka ma stać się "tym" Saulem Goodmanem? Nie, coś tu nie pasowało. Ewidentnie brakowało nam jakiegoś istotnego elementu, który sprawiłby, że układanka złożona z "Better Call Saul" i "Breaking Bad" nabrałaby sensu. Kto wie, czy właśnie go nie otrzymaliśmy.
Ale po kolei, bo w ostatniej godzinie sezonu działo się jak zwykle dużo istotnych rzeczy, mimo że napięcie zdążyło nieco opaść. Ba, można wręcz powiedzieć, że finał był jak głęboki oddech, szczególnie oczywiście dla Jimmy'ego i Kim (Rhea Seehorn), których zastaliśmy tuż po niesamowicie intensywnej konfrontacji z Lalo (Tony Dalton). Wychodząc cało z czegoś takiego, tych dwoje zdecydowanie zasłużyło sobie na dzień względnego luzu, by ukoić skołatane nerwy. To znaczy jego nerwy.
Bo sęk w tym, że z pary bohaterów to ona zachowywała się, jak gdyby nigdy nic, bardzo zgrabnie wchodząc w rolę, którą jeszcze nie tak dawno bez dwóch zdań przypisalibyśmy jemu. Upewniwszy się, że bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło, szybko opanowała więc sytuację, praktycznie nie dając po sobie poznać, że cokolwiek nią wstrząsnęło. "To był długi dzień" — rzuciła tylko, jakby stawanie twarzą w twarz ze śmiercią nie różniło się niczym od kilku godzin w sądzie. Ot, codzienność.
Better Call Saul, a właściwie Kim Wexler Show
Powiecie, że to mógł być po prostu jej sposób na radzenie sobie ze stresem. Być może bym w to uwierzył, gdyby nie fakt, że Kim wyglądała na kompletnie niewzruszoną. Najpierw praca i odkrycie zawodowego edenu w postaci archiwum pełnego nierozstrzygniętych spraw. Potem rozmowa z Howardem (Patrick Fabian), która przyszła w idealnym momencie, byśmy mogli sobie zestawić jego dramatyczną opowieść o kulach do kręgli z ciągle świeżym wspomnieniem konfrontacji z Lalo. Wybuch śmiechu Kim był tyleż uroczy, co całkowicie zrozumiały. Gorzej dla Howarda, że brnąc dalej (i mając w sumie sporo racji), nie wiedział, że wystawia się mimowolnie na jej gniew i pewnie czekają go poważne konsekwencje.
Wróćmy jednak do zachowania Kim — czy rzeczywiście powinniśmy dostrzegać w nim coś niepokojącego? Lepiej by było, gdyby nasza bohaterka wzięła przykład z męża (choć od ślubu minęło już trochę czasu, nadal nie mogę się przyzwyczaić do ich nowego statusu), który nie mógł myśleć o niczym innym? By zrobiła coś głupiego, w stylu desperackiego ataku na Mike'a? Brzmi paradoksalnie, ale tak, byłbym znacznie spokojniejszy, gdyby Kim z nerwów nie była w stanie rozsądnie myśleć.
Świadczyłoby to bowiem o tym, że granice, których dotąd twardo trzymała się bohaterka, nadal istnieją i nie da się ich tak po prostu przekroczyć. Po reakcji Kim w ogóle nie dało się poznać, że niedawno przeżyła poważną traumę, o jakichkolwiek konsekwencjach nawet nie wspominając. Było, minęło, idźmy dalej. Tak nie zachowuje się normalny człowiek. Normalny człowiek w podobnej sytuacji byłby sparaliżowany strachem jak Jimmy. Mógłby się tak zachować za to ktoś pozbawiony ludzkich odruchów. Choćby ktoś taki jak Saul Goodman. Czy Kim właśnie potwierdziła, że ma z nim więcej wspólnego, niż mogliśmy podejrzewać?
Jasne, to nadal za daleko idące zestawienie. W końcu gdzie Saulowi do Kim! On, z uśmiechem na ustach firmujący działania największych szumowin w Albuquerque, kontra ona, która nawet planując przekręt, marzy o prowadzeniu kancelarii zajmującej się sprawami pro bono. Tak, mają podobne umiejętności we wciskaniu ludziom kitu — może wręcz ona go przewyższa, skoro była w stanie bez mrugnięcia okiem sprzedać pierwszorzędny blef meksykańskiemu gangsterowi. Ale to przecież nie znaczy, że to lubi! Ma dobre intencje, ale tak naprawdę brzydzą ją takie metody! Prawda?
Cóż, gdy na początku sezonu Kim okłamywała w dobrej sprawie klienta, nie mogąc potem siebie znieść, nie miałem co tego wątpliwości. Teraz, patrząc, jak to Jimmy robił za głos rozsądku, a ona z zawadiackim błyskiem w oku i cwaniackim uśmieszkiem na ustach zbywała jego argumenty, muszę przyznać, że nijak nie potrafię jej rozszyfrować. Zresztą sądząc po mieszance szoku, śmiechu i zgrozy, jaka odmalowała się na twarzy jej męża, nie jestem jedynym pogrążonym w niewiedzy.
Dokąd tak naprawdę zmierza Better Call Saul?
Doceniając zarówno bez mała genialne aktorstwo Rhei Seehorn i Boba Odenkirka, jak i pomysł na jej gest z pistoletami (którym perfekcyjnie nawiązano do ostatniej sceny poprzedniego sezonu, oczywiście zamieniając bohaterów rolami), trzeba się zastanowić, co z tego tak właściwie wynika. Czy to rzeczywiście tylko żart? Czy może automatycznie przychodzące na myśl porównania z Walterem White'em, który przecież na początku też miał dobre intencje, nie są jednak całkiem na wyrost?
Tak jak z Saulem, i tutaj porównywanie w skali 1:1 nie ma większego sensu. Tym bardziej że znamy przecież dalszy ciąg historii, a przynajmniej jej na tyle istotną część, by wiedzieć, że miejsca dla Kim Wexler nigdy tam nie było. Widoczny u twórców obydwu seriali wzór postaci, którą kusi "ciemna strona", jest jednak na tyle trudny do zignorowania, że bezwzględnie musimy go wziąć pod uwagę, zastanawiając się, co przyniesie przyszłość.
A w tej został nam już przecież tylko ostatni sezon. Ten, w którym Jimmy ma dokonać ostatecznej przemiany w Saula, z kolei Kim ma w najlepszym razie zniknąć z jego życia, a w najgorszym… no, sami wiecie. Oczywiście wykluczyć scenariusza, który powszechnie zakładaliśmy praktycznie od początku serialu – on brnie coraz dalej, ona w końcu tego nie wytrzymuje i go zostawia – wykluczyć absolutnie nie można. Zachowanie Kim otwiera jednak zupełnie nowe możliwości, w których nasza bohaterka zamiast ofiarą staczającego się na dno Jimmy'ego, staje się bezpośrednią przyczyną tego upadku. Ratować ukochaną kobietę, odpychając ją od siebie? Czemu nie?
Choć brzmi to dość dramatycznie, wydaje się, że jeśli jakikolwiek serial ma być w stanie wykonać taką woltę i wypaść przy tym wiarygodnie, to jest to wyłącznie "Better Call Saul". Spójrzcie tylko na ten sezon. Oglądaliśmy go w przekonaniu, że trzeba wypatrywać kolejnych przejawów przemiany Jimmy'ego w Saula, a kończymy ze świadomością, że Kim najwyraźniej przerosła już swojego "mistrza". Przecież to jest postawienie całego scenariusza na głowie! To nie miało prawa się udać, a jak wyszło, widzieliśmy.
Czy w takich okolicznościach można więc z góry odrzucić nawet najbardziej wątpliwe rozwiązanie? Albo uznać coś za niemożliwe? Wątpię, by w słowniku panów Gilligana i Goulda istniało takie pojęcie. Za to "przekonujący" i "logiczny" są tam z całą pewnością, pewnie w towarzystwie zakazu pójścia na łatwiznę. Bo tego ich serial uparcie odmawia od samego początku, za nic nie chcąc się dopasować do przewidywalnych widzowskich oczekiwań.
Better Call Saul, czyli spotkanie dwóch światów
Co bynajmniej nie oznacza, że nie spełnia naszych oczekiwań i to na każdym froncie. Bo o ile dotąd można było jeszcze narzekać, że historia Jimmy'ego i Kim swoje, a cała reszta swoje, 5. sezon był pierwszym, w którym serialowe światy tak mocno się do siebie zbliżyły. Z pożytkiem dla obydwu, co zresztą było widać nawet w finale. Bo choć w teorii dwa wątki znów się rozjechały, w praktyce pozostawały nierozerwalnie połączone.
Wprawdzie nie fizycznie, bo "kartelowa" historia zaprowadziła nas po raz kolejny do Meksyku, ale emocjonalnie już jak najbardziej tak. Oglądając zatem, jak Lalo wrócił do domu, by (za radą Kim!) poukładać swoje sprawy, bez przerwy czuło się, że to istotna część tej samej opowieści. Już nie tylko ze względu na odległe związki Jimmy'ego, Nacho i Mike'a, ale całkiem realne zagrożenie ze strony pewnego wyjątkowo niebezpiecznego człowieka. Faceta, który nie tylko w błyskawicznym tempie wyrósł na najgroźniejszego ze wszystkich Salamanków, ale w dodatku jest teraz wściekły jak diabli.
Inteligentny, przebiegły i bezwzględny Lalo był bez wątpienia najlepszym dodatkiem do tego sezonu (tak samo jak Tony Dalton, który ze względu na inne popisy aktorskie nie zbiera tylu pochwał, ile powinien), a że jego historia jest wciąż niezakończona, trudno przewidywać, co twórcy planują z nim zrobić. Ja się tego w każdym razie nie podejmuję, ściskając tylko kciuki za Nacho (Michael Mando), choć jego szanse na przetrwanie wydają się aktualnie jeszcze mniejsze, niż w przypadku Kim. Cokolwiek się stanie, można zakładać, że będzie bolało – i jego, i nas.
W ten oto sposób serial, który nie powinien mieć przed widzami większych tajemnic, okazuje się jednak całkiem sporo ukrywać. A że potrafi też w mistrzowski sposób obudować niewiadome autentycznymi emocjami, pozostaje nam kurczowo trzymać się wiary, że nasi ulubieńcy jednak jakimś cudem wyjdą ze wszystkiego cało. Pewnie to bardzo naiwne podejście, zwłaszcza patrząc na to, jak niektórzy tutaj sami pięknie kopią sobie groby. Ale może by tak chociaż jakiś jeden mały happy end?