"Mrs. America" zgłębia różne wymiary kobiecej walki — recenzja nowego serialu z Cate Blanchett
Kamila Czaja
17 kwietnia 2020, 20:03
"Mrs. America" (Fot. FX)
"Mrs. America" to ważny kawałek historii, fenomenalna obsada, wiele perspektyw ukazanych bez upraszczania skomplikowanych spraw. A przy tym po prostu wciągający serial.
"Mrs. America" to ważny kawałek historii, fenomenalna obsada, wiele perspektyw ukazanych bez upraszczania skomplikowanych spraw. A przy tym po prostu wciągający serial.
Od wydarzeń pokazanych w "Mrs. America" minęło prawie pół wieku, a podczas oglądania można odnieść wrażenie, że to dyskusje z dziś (w Polsce właściwie dosłownie: amerykańska premiera była w dniu sejmowej debaty nad projektem ustawy "Zatrzymaj aborcję"). Niejedna scena, kiedy kobiety sprowadzone zostają do roli "pięknych nóg", stenotypistki czy bogini domowego ogniska, też wybrzmiewa boleśnie aktualnie. Siła nowego serialu FX on Hulu (produkcje FX emitowane na platformie Hulu) jednak tylko częściowo wynika z tego, że nietrudno w walce sprzed dekad zobaczyć nierozwiązane do dziś kwestie.
"Mrs. America" skupia się na batalii, jaką o Poprawkę o Równych Prawach (Equal Rights Amendment, w skrócie ERA) stoczyły w latach 70. feministki drugiej fali i konserwatystki. Twórczyni serialu, Dahvi Waller, wcześniej pracująca przy "Mad Men", "Gotowych na wszystko" czy "Halt and Catch Fire", opowiada tę historię, skupiając się na poszczególnych uczestniczkach wydarzeń, najwięcej miejsca, przynajmniej w pierwszych trzech odcinkach, poświęcając stronie konserwatywnej, a właściwie jej przywódczyni, Phyllis Schlafly (Cate Blanchett).
Mrs. America – Phyllis Schlafly i podsycanie lęków
Jest ona nie tylko główną bohaterką odcinka pilotowego "Phyllis", ale przewija się też mocno w kolejnych, chociaż mają one już tytuły związane z innymi kluczowymi w sporze kobietami ("Gloria", "Shirley"). To dobra strategia, bo o ile o drugiej fali feminizmu widz coś pewnie słyszał i nawet jeśli nie jest ekspertem i nie czytał "Drugiej płci" czy "Mistyki kobiecości", to obcując z popkulturą, na pewne odwołania raczej się natknął. Natomiast to, jak narodziły się mechanizmy wpływu konserwatywnego i metody obrony patriarchalnego status quo znane, jest już mniej powszechnie.
Jakimś cudem udaje się napisać postać "zdrajczyni swojej płci" wielowymiarowo. Przedstawiona w "Mrs. America" Schlafly realizuje swoje polityczne cele niekoniecznie z wielkim ideowym przekonaniem – po prostu nie udało jej się wystarczająco jak na jej znaczne ambicje przebić w tematach militarnych, chociaż się na nich doskonale zna. Za to robi to z wielką skutecznością. Nie bierze jeńców. Wygłasza tezy w rodzaju: "Nigdy nie byłam dyskryminowana", a równocześnie skrzywieniem ust zdradza, że doskonale widzi, kiedy dyskryminowana jest. Jej relacja z Fredem (John Slattery, "Mad Men") też okazuje się złożona, a idealnie funkcjonujące gospodarstwo domowe to przede wszystkim zasługa czarnoskórej służącej.
Schlafly, fenomenalnie zagrana przez Blanchett, wykształcona, trzymająca fason w każdej sytuacji i zdradzająca się z lękiem tylko w samotności, wszystko robi z zimnym spokojem i z wyuczonym uśmiechem na ustach. Wymyka się prostemu obrazowi "prawicowej wariatki", jak chciałyby ją widzieć przeciwniczki. I dlatego jest tak groźna. Jej przemówienia, oparte nie na faktach, a na insynuacjach, uwodzą i wciągają, nawet jeśli ktoś nie zgadza się właściwie z ani jednym słowem.
Mrs. America – druga fala zalewa samą siebie
W pierwszych odcinkach nieco mniej ma szansę się wyróżnić druga strona – czy raczej druga fala. To nie wina aktorek, bo cała obsada jest fenomenalna. Po prostu na razie motywacje oraz psychologiczny kontekst, przypisane feministkom, wydają się mniej zaskakujące niż w przypadku Phyllis. Trzeba jednak przyznać, że polityczne rozgrywki, w które wikłają się Gloria Steinem (Rose Byrne, "Damages"), Bella Abzug (Margo Martindale z "Justifed" i "The Americans") czy Betty Friedan (Tracey Ullman, "The Tracey Ullman Show"), są równie paskudne, co fascynujące.
Mając mniej ekranowego czasu niż Blanchett, aktorki i tak robią cuda ze swoimi rolami. Dzięki popisom Byrne nie można sprowadzić Steinem ani do oderwanej od ziemi celebrytki, ani do perfekcyjnej ikony ruchu. Twórcy "Mrs. America" wyraźnie (moim zdaniem aż za wyraźnie, bo darowałabym sobie retrospekcję z 2. odcinka) wskazują, że jej motywacje są i ideowe, i osobiste. Martindale kolejny raz może być przede wszystkim Martindale, co się tu świetnie sprawdza, a polityczne kalkulacje Belli i prowokowane przez nią dyskusje w grupie zmuszają także widza do zadania wielu pytań. Jeśli cel, to symboliczny czy praktyczny? Jeśli priorytet, to poszczególni ludzie czy uniwersalne zasady?
Błyszczy też Uzo Aduba ("Orange Is the New Black") jako Shirley Chisholm, pierwsza czarnoskóra kobieta w Kongresie, kandydatka na prezydenta, całe życie walcząca o szanse, które inni dostają niejako z urodzenia. Dyskryminowana podwójnie, przez rasę i płeć, nieraz zmagająca się z oporem nie tylko wrogów, ale i przyjaciół, jest Shirley w "Mrs. America" czymś więcej niż symbolem, bo udaje się pokazać jej postać jako bohaterkę z krwi i kości. A przecież w obsadzie, na razie mocno na drugim planie, pojawia się też Elizabeth Banks jako Jill Ruckelshaus, a po stronie konserwatywnej grają Sarah Paulson ("American Horror Story"), Melanie Lynskey ("Bliskość") i Jeanne Tripplehorn ("Big Love").
Mrs. America, czyli jak daleko można się posunąć
Poza fenomenalnymi portretami "Mrs. America" proponuje coś więcej – świetnie zderza nie tylko postawy poszczególnych bohaterek, ale całe dwa walczące światy, co oddano nie tylko fabułą i wprost wyrażonymi postulatami obu stron, ale i samym klimatem scen dotyczących z jednej strony konserwatystek, z drugiej – feministek. Spokój, porządek, organizacja towarzyszące grupie Phyllis kontrastują z luzem, ale i chaosem, towarzyszącym działaniom zwolenniczek ERA.
Serial umiejętnie odsłania też różne mechanizmy między- i wewnątrzgrupowe. Lekceważenie gospodyń domowych przez Steinem i spółkę szybko się mści, ale i stanowi potwierdzenie obaw drugiej strony. Przeinaczanie faktów okazuje się skuteczne, podobnie jak skłócanie działaczek. Polityka oznacza tu brudne kompromisy, zdradzanie "swoich", manipulacje różnego typu, a upragniony cel niejednokrotnie znika z horyzontu bądź prowokuje do pytania, na ile uświęca środki.
Pokazując powszechny szowinizm i demaskując przekłamania Phyllis, "Mrs. America" nie idzie na łatwiznę, nie robi z konserwatystek karykatur, a z feministek – świętych bojowniczek o prawdę. Grupa Schlafly kieruje się w większości zaszczepionym, ale dla tych kobiet bardzo realnym lękiem. A Phyllis ten lęk podsyca, równocześnie na swój sposób walcząc o pozycję w męskim świecie. Feministki z kolei są tu często tak skupione na sporach między sobą, że za cud uznać można, że wywalczyły cokolwiek…
Mrs. America – historia, akcja i dylematy
Co ważne, serial robi świetną robotę w przekazywaniu informacji o tym, co się właściwie dzieje, o kontekstach, genezie, przebiegu konfliktu. Na wszelki wypadek przed seansem poczytałam trochę podstawowych faktów dotyczących bohaterek i zdarzeń, ale wydaje mi się, że bez tego można właściwie wszystko zrozumieć, mimo że tak gęsto tu od problemów politycznych, społecznych i osobistych. Za to potem albo nawet i w trakcie oglądania ma się wielką ochotę, by doczytać więcej.
Przy tym wszystkim "Mrs. America" po prostu świetnie się ogląda. Spodziewałam się czegoś bardziej "artystycznego", wolniejszego, tymczasem to raczej udany serialowy kompromis. Wyszukane nieraz ujęcia idą w parze z całkiem szybką akcją – oczywiście o ile walkę o poprawkę do konstytucji ktoś gotów jest uznać za akcję.
"Mrs. America" to serial fenomenalnie zagrany, płynnie i wciągająco pokazujący ważny fragment historii Stanów Zjednoczonych i walki o prawa kobiet, a przy tym świetnie nakręcony, równocześnie dający do zrozumienia, jak powinno być, i niejednoznaczny w portretowaniu postaci. Liczę, że utrzyma świeżość i wielowarstwowość do końca sezonu. Po trzech pierwszych odcinkach mam do przemyślenia wiele pytań o to, co znaczy działać i skutecznie, i słusznie – a poza tym zwyczajnie nie mogę się doczekać dalszego ciągu.