"Sprawa idealna" stawia na pełen surrealizm – recenzja premiery 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
10 kwietnia 2020, 18:51
"Sprawa idealna" (Fot. CBS All Access)
Mniej polityki i więcej prawa obiecywali twórcy "Sprawy idealnej" w 4. sezonie i nie mamy powodu, by im nie wierzyć. Co nie zmienia faktu, że ich serial to nadal czysty odlot. Spoilery!
Mniej polityki i więcej prawa obiecywali twórcy "Sprawy idealnej" w 4. sezonie i nie mamy powodu, by im nie wierzyć. Co nie zmienia faktu, że ich serial to nadal czysty odlot. Spoilery!
Jest 2017 rok. Hillary Clinton pokonała Donalda Trumpa w wyścigu o Biały Dom i właśnie inauguruje swoją kadencję w roli 45. Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Oglądając to w telewizji, Diane Lockhart (Christine Baranski) uśmiecha się szeroko, wiwatuje, śpiewa i otwiera szampana. Zaraz potem wchodzi czołówka, w której chaos zmienia się w porządek, a eksplodują wyłącznie oznaki trumpizmu. To nie fantazja, to tylko "Sprawa idealna" odstawia najbardziej spektakularny numer z dotychczasowych, czyli wraca do normalności.
Sprawa idealna sezon 4 – powrót do normalności?
"Znów mikrodawkujesz?" – pyta Marissa (Sarah Steele) Diane na początku premierowego odcinka 4. sezonu, a my mamy pełne prawo zastanawiać się, czy przypadkiem nie jest to pytanie skierowane również do nas. W końcu my wszyscy także w jakiś niewytłumaczalny sposób przegapiliśmy trzy lata prezydentury Hillary. Prawda? To nie sen? I kim, do licha, jest Chris Lima?
Jasne, widzieliśmy już w serialu autorstwa Roberta i Michelle Kingów różne dziwności. Wystarczy przypomnieć sobie poprzedni sezon, by wiedzieć, że "Sprawa idealna" potrafi odlecieć naprawdę daleko. Zapowiedź nowej odsłony bynajmniej nie sugerowała, że coś w tej sprawie ulegnie wielkiej zmianie, ale mimo wszystko… Cóż, powiedzmy, że nawet wiedząc mniej więcej, czego się spodziewać, oglądając odcinek zatytułowany "The Gang Deals with Alternate Reality", można było spaść z krzesła.
Albo przynajmniej kilka razy zaśmiać się na głos, dokładnie tak samo jak główna bohaterka, która swoją cudowną radością raczyła nas z niespotykaną dotąd częstotliwością. Inauguracja Hillary – Diane śmieje się po raz pierwszy. Adrian (Delroy Lindo) mówi o skandalach – Diane śmieje się po raz drugi. Błagalny list do Harveya Weinsteina – Diane śmieje się po raz trzeci. To mówicie, że kto właściwie jest prezydentem?
Zanim jednak usłyszeliśmy śmiech Diane po raz czwarty (co musi być zwiastunem jak nie końca świata, to chociaż jego totalnego szaleństwa), obejrzeliśmy jednocześnie absolutnie pokręcony, jak i banalnie prosty odcinek. Bo przecież wkręcanie widzów w sny głównej bohaterki trudno uznać za nowatorski chwyt. Ba, w jakimkolwiek innym serialu nazwałbym to pewnie czystą tandetą i skrytykował. Ale tutaj?
Sprawa idealna znów przekracza granice absurdu
Tutaj takie rozwiązanie pasowało doskonale, pozwalając nam i Diane w szoku odkrywać zasady rządzące nowym światem. Rzeczywistością kompletnie absurdalną, choć na pozór przecież tak bardzo oczekiwaną, bo pozbawioną Donalda Trumpa w roli prezydenta USA. A to dopiero początek!
W tym świecie nikt nie wie, kim jest Brett Kavanaugh. Istnieje potencjalny lek na raka, niedźwiedzi polarnych jest więcej, a zagrożonych lasów tropikalnych mniej. Media ewidentnie nie mają się czym zajmować, skoro do miana afery urasta wydanie przez panią prezydent 500 dolarów na fryzjera. A skoro o dolarach mowa, to na dwudziestce widnieje podobizna Harriet Tubman.
Raj! Nawet więcej – raj, w którym nikt nie masturbuje się do roślin! Chociaż chwila, czy aby na pewno? Niekoniecznie, bo jak się szybko okazuje, choć nowy wspaniały świat wygląda na bardzo racjonalny, wcale nie musi to oznaczać, że będzie idealny. Pewnie, fajnie że wybory wygrała osoba z większą ilością głosów, a otwarte bycie szowinistą nie jest uznawane za przejaw sympatycznej szczerości. Mniej fajnie, że…
Dużo tych informacji, prawda? A za nami dopiero 1/3 odcinka, który może nie wyglądał na najbardziej przekonującą iluzję na świecie, za to frajdy sprawiał co niemiara, raz jeszcze udowadniając, że państwo Kingowie to pierwszorzędni kuglarze. Zwłaszcza gdy dostają w swoje ręce odpowiednie zabawki.
Diane Lockhart kontra Harvey Weinstein
W krótkiej, pomysłowej, efektownej i odważnej premierze 4. sezonu mieli ich aż nadto, przez co mówienie o tym odcinku, że niebezpiecznie balansuje na granicy parodii, byłoby niedopowiedzeniem. To był skok na główkę prosto w objęcia czystego szaleństwa, gdzie już czekał na nas Harvey Weinstein. No wiecie, ten zdobywca Prezydenckiego Medalu Wolności o nieposzlakowanej opinii.
Tak, bywa nieokrzesany, ale poza tym jest przecież pro-choice, pro-Hillary i w ogóle kobiety zawsze stawia na pierwszym miejscu. Mniejsza o te zgorzkniałe aktorki, które chcą go perfidnie oczernić. Weinstein ma wpływy, Weinstein ma przywileje, Weinstein ma pieniądze. A że pieniądze w czasach koszmarnych podwyżek podatków to rzecz istotna, więc wniosek jest prosty: Weinstein ma też wsparcie Reddick, Boseman & Lockhart.
Dalszy ciąg to już łatwy do przewidzenia efekt domina, bo wiadomo, że Diane na taką współpracę nie pójdzie. Oglądanie jej samotnej walki ze wszystkimi, gdy próbowała ujawnić prawdziwą twarz producenta filmowego i uratować nieświadomą Luccę (Cush Jumbo), było rzecz jasna czystą przyjemnością, ale nie największą atrakcją. Za tę robiło obserwowanie, jak Kingowie z dziką satysfakcją stawiają wszystko na głowie, nie oszczędzając przy tym absolutnie niczego.
Sprawa idealna, czyli wszystko na opak
Prezentowany dotąd otwarcie przez serial światopogląd oberwał zatem dość mocno, gdy okazało się, że progresywne poglądy kończą się tam, gdzie nie ma już potrzeby agresywnej walki. Ta została przecież wygrana. Kobieta wdrapała się na szczyt świata, można triumfować, nawet w towarzystwie faceta, któremu zdarza się "nie trzymać rąk przy sobie". Wspiera nas, więc jest z nami, jasne? I nie potrzebujemy wściekłych kobiet czy jakiegoś #MeToo!
Genialne w swojej prostocie odwrócenie sytuacji sprawdziło się tutaj perfekcyjnie, dając nam pogląd na swoiste "co by było, gdyby". Gdyby nie trzeba było walczyć o podstawowe wartości. Gdyby radykalna zmiana politycznego świata nie wymusiła innej radykalizacji, tym razem społecznej. Gdyby można było nadal bezpiecznie pielęgnować swoje ideały, nie rezygnując przy tym z komfortu odcięcia się od niewygodnych faktów.
Wizja to naprawdę fascynująca i zachęcająca do jej dalszej eksploatacji. Dobrze jednak, że twórcy "Sprawy idealnej" zdołali mimo wszystko zachować pewien umiar (o ile można o nim w ogóle mówić przy takim odcinku). Wyciągając w odpowiednim momencie wtyczkę, skupili uwagę na tym, co w ich pomyśle najlepsze, czyli na towarzyszącej mu refleksji o obecnych czasach, Ameryce i prawie. Prawie, które jak podkreśliła Diane, nie równa się sprawiedliwości, bo ta potrzebuje czegoś więcej. Czegoś, co paradoksalnie mogło zaistnieć m.in. ze względu na Donalda Trumpa i jego cyrk.
Sprawa idealna wraca na koniec do rzeczywistości
Oczywiście nie wolno w tym miejscu przesadzać z interpretacjami, bo to przecież nie tak, że Kingowie nagle zmienili front. Podkreślili jednak, że bez względu na armaty, jakie wytaczali w poprzednich sezonach, są w stanie spojrzeć na wszystko pod innym, równie intrygującym kątem. A przy tym nie zapomnieli, że dobrą historię w dalszym ciągu muszą napędzać emocje – choćby takie, jakie łączą Diane i Kurta (Gary Cole).
Gdy zatem po nie takiej długiej, ale bardzo intensywnej podróży dotarliśmy wreszcie do celu, Diane zaśmiała się po raz czwarty, a Chris Lima naprawił drzwi pokazał prawdziwe oblicze, można było odetchnąć. Nie, poprzednie sezony nie były snem, a ten nie będzie odwracał kota ogonem. Bardzo prawdopodobne, że nawet spełni obietnice i rzeczywiście postawi w większym stopniu na prawo. Ale czy kosztem polityki? Na pewno nie. Bo zarówno w serialu, jak i w prawdziwym świecie podział między tymi dwoma ma coraz mniejszy sens.