"Dom z papieru" to w 4. sezonie dobrze nam znana melodia — recenzja nowych odcinków serialu Netfliksa
Nikodem Pankowiak
2 kwietnia 2020, 19:19
"Dom z papieru" (Fot. Netflix)
"Dom z papieru", czyli jeden z największych serialowych fenomenów na świecie powraca z 4. sezonem. Starzy fani powinni być zadowoleni, reszta – niekoniecznie.
"Dom z papieru", czyli jeden z największych serialowych fenomenów na świecie powraca z 4. sezonem. Starzy fani powinni być zadowoleni, reszta – niekoniecznie.
Na początek słowo wyjaśnienia. Widziałem pięć z ośmiu zaplanowanych odcinków 4. sezonu "Domu z papieru", więc nie oceniam tutaj całości, a jedynie jej duży fragment. Po tym, co zobaczyłem, mogę chyba śmiało twierdzić, że osoby, które do tej pory do "Domu z papieru" się nie przekonały już raczej tego nie zrobią. Cała reszta wciąż będzie się dobrze bawić, choć i oni dostrzegą pewne rysy. Ja dostrzegłem ich całkiem sporo.
Dom z papieru — jak wypada 4. sezon hitu Netfliksa?
Przede wszystkim, nowe odcinki powinny zacząć się jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie idzie już tylko w górę. W teorii tak miało to zapewne wyglądać, w końcu 3. sezon zostawił nas nie z jednym, a trzema cliffhangerami – zrozpaczonym Profesorem w środku lasu, policyjnym wozem pancernym wysadzonym w powietrze i postrzeloną Nairobi. W praktyce jednak napięcie bardzo mocno osiada, a twórcy, zamiast przyspieszyć, zaczynają eksplorować rejony, których ani my nie chcemy oglądać, ani oni eksplorować za bardzo nie potrafią.
Niestety, mam wrażenie, że prowadzenie i rozwijanie głównych postaci idzie scenarzystom "Domu z papieru" coraz gorzej. Weźmy na tapet takiego Denvera (Jaime Lorente). Facet nigdy nie był szczególnie rozgarnięty, ale to, co robi w tym momencie, przechodzi ludzkie pojęcie. Kiedyś był on jednym z ulubieńców widzów, bo swoje braki w ogładzie i inteligencji nadrabiał chociażby charakterystycznym śmiechem. W najnowszych odcinkach momenty, w których można zapałać do niego sympatią, policzymy pewnie na palcach jednej dłoni. Pomyślałby kto, że Sztokholm (Esther Acebo) i dziecko, które razem wychowywali wpłyną na niego pozytywnie, ale zamiast tego oglądamy dorosłego faceta, który dysponuje inteligencją emocjonalną na poziomie 5-latka. I karabinem.
Sporo w tych pięciu odcinkach zwrotów akcji – zrywanych i nawiązywanych sojuszy, ale tym razem większość z nich nie ma praktycznie żadnego fabularnego uzasadnienia. Bohaterowie zachowują się jak dzieci w piaskownicy, tyle że nie są na placu zabaw, a w hiszpańskim Banku Centralnym, a zamiast grabek i łopatek w rękach trzymają naładowane pistolety. Przez większość czasu wszyscy zachowują się tak, jakby zapomnieli, o jaką stawkę toczy się gra i przez to co chwilę wpadają w kłopoty. To wręcz niewiarygodne, jak łatwo nasi bohaterowie dają sobą manipulować, jak niewiele trzeba, by zaczęli mierzyć do siebie z broni. W relacjach między nimi jest też za dużo telenoweli – twórcy serialu zawsze mieszali wątki romantyczne z akcją, ale tym razem tych pierwszych jest zbyt wiele, zwłaszcza na początku 4. części.
Dom z papieru nie wykorzystuje potencjału postaci
Wciąż niewykorzystany jest potencjał, który niewątpliwie mają bohaterowie wprowadzeni w 3. części – Bogota (Hovik Keuchkerian) i Marsylia (Luka Peros). Zdecydowanie bardziej rozbudowano Palermo (Rodrigo de la Serna), ale ten niestety zaczął irytować jak za pstryknięciem palców. Serio, facet przechodzi swoją przemianę tak nagle, że przez moment zastanawiałem się, czy przypadkiem podczas oglądania nie pominąłem jakiegoś odcinka. Twórcy starają się to uzasadniać, także za pomocą retrospekcji, jednak robią to bardzo nieudolnie. Nie wiadomo też, po co w tym serialu tak groteskowa i absurdalna postać, jak Arturo (Enrique Arce). Twórcy próbują nas zmusić do zastanawiania się, czy jest on zwykłą szumowiną, na dodatek tchórzliwą, czy jednak tkwi w nim coś dobrego. Tyle że, nie ma co się oszukiwać, nikogo to nie obchodzi.
Jako tako wypadają jedynie Tokio (Úrsula Corberó) oraz wątek rodzącej się przyjaźni między Rio (Miguel Herrán) i Sztokholm. Znając jednak zdolność twórców do porzucania historii, które sami tworzą, nie przyzwyczajałbym się do niego. Póki co na ekranie marnuje się Nairobi (Alba Flores), ale to akurat scenarzystom można wybaczyć ze względów wiadomych. Daję im tu jeszcze kredyt zaufania.
W tym wszystkim zdecydowanie najlepiej wypada Profesor. Grający go Álvaro Morte w rozmowie z Serialową powiedział, że w takim wydaniu jeszcze go nie widzieliśmy i słowa dotrzymał. Mózg całej operacji coraz częściej się miota i traci panowanie nad sytuacją, co jest pewnym novum. Dlatego też czasem to inni bohaterowie muszą otwierać mu oczy na pewne fakty, które kiedyś bez problemu skojarzyłby sam. Niestety, za każdym razem, gdy wydaje nam się, że będziemy oglądać Profesora, który kolejne ruchy improwizuje, okazuje się, że ten był przygotowany na każdą ewentualność. Zbyt często zaczyna tutaj przypominać Michaela Scofielda, który w "Prison Break" miał wręcz do absurdu zaplanowany każdy krok. Obaj panowie mają nawet to samo zamiłowanie do origami. Michael składał z papieru łabędzie, Profesor – żurawie.
Dom z papieru — sezon 4 do szybkiej konsumpcji
Żeby jednak nie było, że tylko narzekam – z czasem 4. część "Domu z papieru" naprawdę się rozkręca i zaczyna wzbudzać sporo. Czyli jednak się da. Wystarczy, że twórcy porzucają klimaty rodem z telenoweli i biorą się za to, co wychodzi im najlepiej – akcję. Wtedy ten serial staje się tym, czym zawsze powinien być – niezobowiązującą rozrywką, którą po prostu dobrze się ogląda. Sam złapałem się na tym, że po znużeniu pierwszymi dwoma-trzema odcinkami, patrzyłem w telewizor z coraz większym zainteresowaniem i napięciem. Doskonała jest pod tym względem końcówka piątego odcinka, która zostawiła mnie w autentycznej potrzebie sięgnięcia po kolejny odcinek. Tego niestety nie miałem i muszę czekać do jutra.
Okazało się, że przepis na dobre odcinki wcale nie jest taki trudny – wystarczyło wprowadzić do gry przeciwnika, który dla bohaterów będzie autentycznym wyzwaniem i będzie robił coś więcej niż tylko prowadził psychologiczne gierki z Profesorem przez telefon. Stół do gry został wywrócony do góry nogami – wcześniej to właśnie Profesor mierzył się z największym, czekającym na zewnątrz zagrożeniem. Teraz muszą to robić jego wspólnicy, a on nie jest za bardzo w stanie im pomóc. Z bezradnością Profesorowi zdecydowanie nie do twarzy, jednak miło zobaczyć go właśnie w takim wydaniu. Dzięki temu wiemy, że scenarzyści nie zrobili z niego jeszcze człowieka-komputera, który jest w stanie przewidzieć wszystko.
Mimo tych wszystkich moich narzekań, autentycznie czekam na kolejne odcinki i żałuję, że muszę czekać na nie "aż" do jutra. "Dom z papieru" wciąż doskonale sprawdza się jako serial do szybkiej konsumpcji, który można oglądać z przyjemnością. Pod warunkiem, że nie analizuje się go za bardzo, bo wtedy może być już nieco gorzej. Nie wydaje mi się jednak, aby ktoś, kto do tej pory lubił czy wręcz uwielbiał ten serial, zaczął kręcić nosem na nowe odcinki. Takie osoby powinny raczej spodziewać się całkiem niezłej zabawy przy melodiach, które już bardzo dobrze znają.