10 świetnych seriali, na które pewnie nie mieliście wcześniej czasu
Redakcja
29 marca 2020, 14:54
Fot. yes Oh/BBC/HBO
Prosiliście nas o listę trochę mniej oczywistych seriali do obejrzenia w czasach kwarantanny — oto i ona! Polecamy m.in. "Line of Duty", "Shtisel", "Carnivale" czy brytyjskie "The Office".
Prosiliście nas o listę trochę mniej oczywistych seriali do obejrzenia w czasach kwarantanny — oto i ona! Polecamy m.in. "Line of Duty", "Shtisel", "Carnivale" czy brytyjskie "The Office".
Flight of the Conchords
Skoro "Flight of the Conchords" jest dziwne nawet na dzisiejsze standardy, to jak dziwne wydawało się w czasie emisji w latach 2007-2009? O ile pamiętam – bardzo, bardzo dziwne (a oglądałam mniej więcej dekadę temu, jak twierdzi moja ocena na Filmwebie). Fikcyjna wersja tytułowego nowozelandzkiego duetu, próbującego swoich muzycznych sił w Nowym Jorku, to coś, co na lata przed "Kidding", "Atlantą" czy "Crazy Ex-Girlfriend" mogło powodować u widza konfuzję.
Chyba że jest się widzem, który takie nietypowe produkcje kocha! Wtedy w absurdalnym świecie Jemaine'a (Jemaine Clement – możecie kojarzyć go choćby z "Legiona" czy filmowej wersji "Co robimy w ukryciu") i Breta (Bret McKenzie) poczuje się jak ryba w wodzie. Zwłaszcza że oprócz głównej dwójki mamy tu choćby stalkerkę zespołu, Mel (Kristen Schaal, lata przed "The Last Man on Earth"), nieudolnego managera, Murraya (Rhys Darby) i całą plejadę znanych aktorów w epizodach.
https://www.youtube.com/watch?v=_c3VESJOtGw
Humor jest specyficzny, przygody duetu to codzienność podkręcona do bardzo dziwnych rejestrów, a na dodatek wiele dzieje się tu poprzez piosenki. Parodia folku i kilku innych gatunków, uzupełniona zakręconymi tekstami, sprawia wrażenie, jakby była z innego świata – i nie mam na myśli tylko utworu o Davidzie Bowiem w kosmosie. Aż przestałam na moment obsesyjnie odtwarzać piosenki z "Crazy Ex-Girlfriend", żeby posłuchać takich klasyków jak "You Don't Have to Be a Prostitute" czy "The Most Beautiful Girl (in the Room)".
Jeśli lubicie niszowe, ekscentryczne seriale, macie na bieżąco sporo nowszych rzeczy, nie odkładajcie dłużej nieco starszego "Flight of the Conchords". Każdy miłośnik rzeczy z gatunku indie powinien mieć za sobą ten niedługi seans (dwa sezony, łącznie dwadzieścia dwa odcinki). A potem zostają powtórki, słuchanie dwóch serialowych płyt i koncert z Londynu z 2018 roku (także dostępny na HBO GO). [Kamila Czaja]
Flight of the Conchords jest dostępne na HBO GO
Line of Duty
Mistrzostwo świata wśród seriali kryminalnych i zarazem produkcja, na punkcie której świat nie oszalał. Oszaleli tylko Brytyjczycy, którzy z sezonu na sezon coraz tłumniej zasiadają przed telewizorami (1. sezon miał średnią oglądalność 3,8 mln, piąty — 12,85 mln), aby śledzić pracę AC-12, wewnętrznej jednostki antykorupcyjnej, ścigającej umoczonych policjantów. Nie brzmi to jak przepis na rozrywkę, która sprawi, że będziemy siedzieć na krawędzi fotela? To obejrzyjcie pierwszy odcinek. Albo przypomnijcie sobie, jak wkręcił was "Bodyguard", którego z "Line of Duty" łączy osoba twórcy.
Jed Mercurio, wychodząc od schematu klasycznego procedurala z jedną sprawą na sezon, zbudował coś fenomenalnego. Serial porównywany do najlepszych w swoim gatunku, na czele z "The Shield". Rzeczywiście obie produkcje są o tyle podobne, że oferują wgląd w brutalny, mroczny świat detektywów, którzy przekraczają różnego rodzaju granice. Tyle że Brytyjczycy postawili na zupełnie inną perspektywę, głównymi bohaterami czyniąc nie skomplikowanych gliniarzy w stylu Vica Mackeya, a tych, którzy usiłują ich przyszpilić.
Praca jednostki antykorupcyjnej, zajmującej się walką z przestępczością i nadużyciami w samych szeregach policji, jeszcze nigdy nie była tak fascynująca. Zwłaszcza że "Line of Duty" nie lubi prostych rozwiązań ani oczywistych odpowiedzi, w każdym przypadku pokazując różne strony medalu i ogromne koszty tej pracy. I na każdym kroku zaskakuje, czyniąc mocne twisty swoim znakiem firmowym.
Każdy z krótkich (5-6 odcinków) sezonów "Line of Duty" przedstawia nowych bohaterów, którzy znajdują się na celowniku AC-12. W stałej obsadzie są Martin Compston, Vicky McClure i Adrian Dunbar, a wśród gwiazd kolejnych sezonów znaleźli się m.in. Lennie James, Keeley Hawes i Thandie Newton. Do tej pory było pięć sezonów, w tym roku ma powstać szósty z Kelly Macdonald w jednej z głównych ról. [Marta Wawrzyn]
Zakazane imperium
W tym roku minie już sześć lat od finału "Zakazanego imperium" – niby nie tak dużo, a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że to serial w dużym stopniu zapomniany. A już na pewno nie tak często wspominany, jak inne wielkie produkcje HBO, choć w skali nie tylko niczym im nie ustępuje, co wręcz wiele z nich przewyższa. W końcu nie każdy mógł sobie pozwolić, by tylko na pilotowy odcinek wydać 18 milionów dolarów.
Ten, wyreżyserowany przez Martina Scorsese we własnej osobie, do dziś robi świetne wrażenie, a potem bynajmniej nie jest gorzej, bo stworzona przez Terence'a Wintera ("Rodzina Soprano") gangsterska epopeja to w swoim gatunku prawdziwy klasyk. Przedstawiona na przestrzeni pięciu sezonów fabuła rozgrywa się w czasach prohibicji, portretując ten okres amerykańskiej historii przez pryzmat życia Enocha 'Nucky'ego' Thompsona (Steve Buscemi) – formalnie skarbnika, nieformalnie faktycznego władcy Atlantic City, bez którego wiedzy nic w mieście się nie działo.
I mam tu na myśli różnego rodzaju działalność, ze szczególnym uwzględnieniem tej nielegalnej. Bo korzystając z czasów, w jakich przyszło mu żyć i sprzyjających podziemnym interesom okoliczności, Nucky potrafił wycisnąć je do cna, budując zarówno świetność swojego miasta, jak i własne bogactwo.
My z kolei możemy się tej budowie z bliska przyglądać, śledząc przy tym losy szeregu charakterystycznych postaci (w wielu przypadkach historycznych lub wzorowanych na prawdziwych), a w większej perspektywie również bardzo amerykańską historię, w której miłośnicy gangsterskich opowieści poczują się jak ryby w wodzie. Ale oczywiście nie tylko oni, bo "Zakazane imperium" ma wszystko, by przyciągnąć uwagę każdego, kto lubi wystawne dramaty historyczne.
Jest zatem robiący ogromne wrażenie rozmach (specjalnie na potrzeby serialu wybudowano rekonstrukcję charakterystycznej nadmorskiej promenady w Atlantic City) i dbałość o najmniejsze detale. Jest starannie odtworzony klimat tamtych czasów i miejsca, odczuwalny nie tylko w kwestiach realizacyjnych, ale i uchwyceniu ducha epoki, w której elegancja przeplatała się z przemocą. Są wreszcie wszystkie niegrzeczne atrakcje, jakich można się spodziewać po dużej produkcji HBO.
Nic tylko oglądać, ciesząc oczy wykonaniem i podziwiając znakomite kreacje kapitalnych wykonawców (oprócz Buscemiego pojawiają się tu również m.in. Michael Shannon, Bobby Cannavale, Michael Kenneth Williams i mnóstwo innych osób). Jasne, zdarzają się po drodze słabsze momenty, a całość trzeba określić raczej mianem serialu wynagradzającego cierpliwych widzów niż niepozwalającego oderwać wzroku od ekranu, ale nie zmienia to faktu, że "Zakazane imperium" to telewizja z bardzo wysokiej półki. [Mateusz Piesowicz]
Zakazane imperium jest dostępne na HBO GO
Shtisel
Na Netfliksie pojawił się nowy miniserial "Unorthodox", co tym bardziej prowokuje, by przypomnieć o jednej z naszych ulubionych alternatywnych propozycji. "Shtisel" podejmuje podobną tematykę, ale tu nikt nie ucieka do Berlina. Poznajemy codzienne życie ortodoksyjnych Żydów w Jerozolimie, ucząc się przy okazji wielu rzeczy, zaskakujących czasem widza pochodzącego z innego kręgu kulturowego.
Odkrywanie, co rodzinę Shtiselów różni od klanów nieortodoksyjnych, to ważna część oglądania serialu, ale nie stanowi jego jedynej zalety. Mamy do czynienia ze świetnie napisanymi postaciami. Nieco despotyczny Shulem (Dov Glickman), jego niepoukładany syn o artystycznym usposobieniu, Akiva (Michael Aloni), córka Giti, (Neta Riskin), która wyszła za nieodpowiedzialnego człowieka i musi sama radzić sobie z gromadką dzieci… A to tylko część wielowymiarowych, nieraz rozdartych między tradycją a marzeniami postaci z tego izraelskiego serialu.
Po paru odcinkach można się do tego stopnia przyzwyczaić do ortodoksyjnego świata, że dziwić będą spotkania bohaterów z ludźmi spoza niego – a równocześnie nieraz zwalczać trzeba w sobie opór wobec pewnych praw, które dla Shitiselów są oczywiste, a dla widza zdecydowanie nie. Dzięki temu serial ogląda się nie tylko jako czystą rozrywkę wynikającą z kolejnych "romansów" Akivy, zawodowych i prywatnych intryg Shulema czy spadających na Giti wyzwań, ale też jako element kulturowego sporu, każący widzowi spojrzeć z dystansu również na własne uprzedzenia.
A przy tym nietrudno zaangażować się w losy bohaterów, docenić humor, doskonałą muzykę, świetne zdjęcia, połączenie realizmu i surrealizmu. Dwa sezony serialu (podobno po ma powstać 3.) to rzadka przygoda łącząca nietypową scenerię, specyficzne obyczaje i całkiem łatwo rozpoznawalne rodzinne trudności w relacjach. Przy czym "Shtisel" lepiej chyba smakować na spokojnie zamiast wmuszać go sobie w pośpiesznym maratonowym rytmie. [Kamila Czaja]
Shtisel oglądać można na Netfliksie
Justified
"Justified" ostatnio widzieliśmy na wysokim 12. miejscu zestawienia najlepszych seriali dekady wg amerykańskich krytyków i nie zdziwiło nas to ani trochę. Choć zarówno wtedy kiedy go emitowano (czyli od 2010 do 2015 roku), jak i po zakończeniu, to był i jest jeden z najbardziej niedocenianych seriali. A szkoda, bo to i dobry kryminał, i coś więcej. Teraz wreszcie macie czas, żeby się o tym przekonać.
"Justified" o tyle może odstraszać, że to serial-kobyła, bo liczy aż sześć sezonów po 13 odcinków każdy. Na dodatek początek jest zdecydowanie najsłabszy, bo nasz główny bohater, stróż prawa z Kentucky Raylan Givens (Timothy Olyphant), traci czas na dość banalne sprawy tygodnia. Serial łapie wiatr w żagle pod koniec 1. sezonu i potem już jest na fali wznoszącej, skupiając się najczęściej na jednej głównej sprawie i grupce bohaterów w sezonie.
Na niezwykłość "Justified" składają się barwni przestępcy, prowincjonalny urok amerykańskiego Południa, gdzie biedę rzeczywiście widać, fenomenalne dialogi wygłaszane z charakterystycznym zaciąganiem, a także wszystko to, co dotyczy samego Raylana, mającego skłonności do komplikowania sobie życia. Jest więc pokręcona relacja z elokwentnym przestępcą Boydem Crowderem (Walton Goggins w roli swojego życia), są dwie kobiety na zmianę — była żona Winona (Natalie Zea) i Ava Crowder, z tych Crowderów (Joelle Carter) — a i na pytania egzystencjalne zawsze znajdzie się czas.
To też nie przypadek, że ignorowane w rozdaniach nagród "Justified" otrzymało dwie nagrody Emmy za role drugoplanowe. Odebrali je Margo Martindale i Jeremy Davies, którzy pojawili się w 2. sezonie w roli członków jednej z najciekawszych rodzin przestępczych, jakie kiedykolwiek widzieliśmy na małym ekranie. Warto obejrzeć serial dla nich, dla Boyda, Raylana i Avy, dla rzeczywiście wyjątkowego klimatu i dlatego, że jest świetnie napisany, znacznie wychodząc poza schematy produkcji kryminalnej, nawet takiej z kablówki. [Marta Wawrzyn]
Justified jest dostępne na Amazon Prime Video
The Office (wersja brytyjska)
Obejrzeliście wszystkie sezony amerykańskiego "The Office" i nie wiecie, co ze sobą zrobić? Jeśli dotąd nie mieliście okazji, to teraz jest idealna pora, by nadrobić brytyjski pierwowzór sitcomu NBC. Dziś to już pozycja kultowa, do tego liczy tylko 12 odcinków (plus dwa świąteczne), a główną rolę gra tam Ricky Gervais. A na tym zalety oryginalnego "The Office" oczywiście się nie kończą.
Dość powiedzieć, że produkcja autorstwa samego Gervaisa i Stephena Merchanta z lat 2001-2003 zainspirowała nie tylko Amerykanów do stworzenia własnej wersji, ale w ogóle zapoczątkowała modę na sitcomy w stylu mockumentary. Do dziś jest też jednym z najlepszych przedstawicieli gatunku, łącząc jego cechy z brytyjskim poczuciem humoru.
Bądźcie jednak świadomi, że zasiadając do oglądania serialu BBC, nie powinniście się spodziewać powtórki z sympatycznej rozrywki w amerykańskim wydaniu. Owszem, pomysł jest ten sam – przedstawienie nudnej codzienności pracowników biura firmy papierniczej dowodzonych przez okropnego szefa. Ba, pilotowy odcinek może wydać się znajomy, bo został w gruncie rzeczy skopiowany przez NBC. Ale na tym podobieństwa się kończą.
Brytyjskie "The Office" jest komedią znacznie bardziej pesymistyczną, a czasami wręcz depresyjną. Czyli dokładnie taką, jaką powinna być, portretując historię zwyczajnych pracowników nudnej firmy znajdującej się w przygnębiającym Slough pod Londynem. Co nie znaczy, że nie jest zabawnie. Wręcz przeciwnie, choć twórcy postawili na humor realistyczny i aż do bólu szczery, pozwalając przejrzeć się w serialu jak lustrze.
No może nie dokładnie jak w lustrze, bo jednak tacy jak David Brent (w tej roli kapitalny Gervais) nie trafiają się często. Będący wzorowym leniem i niekompetentnym durniem szef tytułowego biura to naprawdę trudny do zniesienia facet, choć on sam sądzi oczywiście coś innego. Próbując przekonać wszystkich, że jest zabawny i wyluzowany, odnosi odwrotny skutek, irytując i przekraczając wszelkie istniejące granice żenady, dobrego smaku i głupoty. Pozostali, choć nie aż tak okropni, w gruncie rzeczy dorównują mu poziomem życiowego nieudacznictwa.
My zaś podglądamy te ich śmieszno-smutne życia, znakomicie się przy tym bawiąc, mimo świadomości, że śmiejemy się z samych siebie. Jednych da się polubić (Martin Freeman i Lucy Davis wcielają się w Tima i Dawn, czyli tutejszych Jima i Pam), inni są wdzięcznymi tematami żartów (Mackenzie Crook jako Gareth!), a wszyscy razem tworzą ekipę, której wstyd nie znać. [Mateusz Piesowicz]
Brytyjskie The Office można oglądać na HBO GO
Crazy Ex-Girlfriend
Kiedy "Crazy Ex-Girlfriend" było w trakcie 3. serii, proponowaliśmy wam 10 powodów, żeby się na tę produkcję skusić. Nie zamierzam zaprzeczać, że od tego czasu zdarzało się musicalowemu komediodramatowi Rachel Bloom i Aline Broch McKenny nieco nas zirytować – a to niepotrzebnym przedłużaniem wątków, a to nadmiarem odcinków, o których szybko się zapominało. Równocześnie będę się jednak upierać, że nawet jeśli "Crazy Ex-Girlfriend" bywało nieidealne, zasługuje na szansę.
Nie dajcie się zwieść fabularnym streszczeniom. Owszem, punkt wyjścia jest taki, że Rebecca (Bloom) porzuca życie w Nowym Jorku i przenosi się na drugi koniec kraju, bo receptą na pozornie pełne sukcesów, a tak naprawdę smutne życie wydaje jej się spotkanie po latach chłopaka z letniego obozu, Josha (Vincent Rodriguez III). Ale chociaż ciągłe powtarzanie, że sytuacja jest znacznie bardziej zniuansowana, stanowi element samooszukiwania się głównej bohaterki, to jeśli spojrzeć pod tym kątem na serial stacji The CW, to owszem, jest bardzo zniuansowany.
Bardzo niewiele komediodramatów, nawet tych kameralnych i stawiających na opowiadanie niszowych, wkluczających historii, może się równać z "Crazy Ex-Girlfriend" pod względem naturalnego podejścia do wszelkich inności. A w kwestii prezentowania psychicznych problemów ten serial wyprzedził prawie całą popkulturę (jak "One Day at a Time" w kategorii sitcomów), przez co przy całej dawce dość ponurych zdarzeń, które można w tym kolorowym świecie zobaczyć, seans powinien mieć spory walor terapeutyczny.
Jeśli nie przekona Was mądrość ani potrafiący spojrzeć na siebie z dystansu feminizm wpisane w tę czterosezonową opowieść, to spróbujcie dla piosenek. Fenomenalne wykorzystanie najróżniejszych konwencji muzycznych i błyskotliwe, odważne teksty, to coś, co dodatkowo wyróżnia "Crazy Ex-Girlfriend" i upewnia mnie w przekonaniu, że ten serial powinien przetrwać w historii telewizji. Zresztą obiecałam sobie, że tym razem nie zacznę obsesyjnie słuchać tych kawałków na YT. I poległam z kretesem. [Kamila Czaja]
Crazy Ex-Girlfriend jest dostępne na Netfliksie
Carnivale
Do kultowych seriali HBO wciąż się dużo wraca, a czasem zdarza się, że one wracają do nas, jak ostatnio "Deadwood". "Carnivale" zawsze miało i wciąż ma pod górkę, bo był to serial trudny, nierozumiany, niedoceniany. HBO skasowało go w 2005 roku po zaledwie dwóch sezonach, choć twórca, Daniel Knauf, miał w głowie pomysły na sześć sezonów. Ale nawet jako dzieło niedokończone "Carnivale" warte jest obejrzenia, bo to jedna z najbardziej niezwykłych rzeczy w historii telewizji.
Serial opowiada o członkach wędrownej trupy cyrkowej (a właściwie freak show), która podróżuje przez Amerykę w połowie lat 30. zeszłego stulecia. To czasy największego kryzysu ekonomicznego w historii USA, zbiegającego się w czasie z Dust Bowl, katastrofalną suszą, która dotknęła znaczące połacie Ameryki.
Ben Hawkins (Nick Stahl), chłopak z przedziwnymi mocami, przez przypadek przyłącza się do tytułowej trupy w Oklahomie. Tajemniczy młodzieniec ma wizje i sny, które są częścią większej historii, łączącej jego losy z wątkiem Justina Crowe'a (Clancy Brown), pastora z Kalifornii, mającego specyficzne podejście do pracy duszpasterskiej. Kaznodzieja, po odkryciu, że ma dar, pozwalający karać ludzi za grzechy, zaczyna bawić się w Boga, nie zdając sobie sprawy, iż w zwykłym cyrku jest ktoś, kto to może zakończyć. W miarę jak trupa z Benem w składzie jedzie przez Amerykę, staje się jasne, że panowie prędzej czy później się spotkają.
W międzyczasie zaś poznajemy nietypową codzienność wędrownego cyrku, spędzamy wiele czasu z jego oryginalnymi nie tylko z wyglądu bohaterami — w których wcielają się m.in. Michael J. Anderson, Tim DeKay, Patrick Bauchau, Toby Huss i Clea DuVall — i zaliczamy podróż przez kawałek Ameryki. I wszystko, co widzimy na ekranie, ma znaczenie, wszystko jest ważne, symboliczne i niepodobne do jakiejkolwiek innej historii telewizyjnej.
"Carnivale" to ambitna, wspaniale nakręcona opowieść kostiumowa, w której powraca motyw walki pomiędzy dobrem i złem, zaprezentowany w niekonwencjonalny sposób. Plan twórcy serialu zakładał, że uda się pokazać losy tych bohaterów aż do końca II wojny światowej i testów bomby atomowej. Szkoda, że się nie udało, ale dwa sezony "Carnivale" to wciąż jedna z najlepszych rzeczy, jakie znajdziecie na HBO GO. [Marta Wawrzyn]
Carnivale jest dostępne na HBO GO
Przybysze
Kolejny skandynawski kryminał? Do pewnego stopnia tak, bo jeden z głównych wątków w norweskiej produkcji HBO zawiera zagadkowe morderstwo i parę detektywów. Ale na tym standardowe tropy gatunkowe się kończą. Tych znacznie bardziej odlotowych mają "Przybysze" do zaoferowania zdecydowanie więcej, poczynając od głównego założenia fabuły, czyli tego, że współczesny świat zaczęli ni stąd, ni zowąd zaludniać przybysze z przeszłości. A dokładnie rzecz biorąc, z trzech różnych okresów historycznych: epoki kamienia, ery wikingów i końca XIX wieku.
Wiem, że macie mnóstwo pytań, ale są pilniejsze potrzeby. Na przykład zajęcie się tłumem zdezorientowanych podróżników w czasie, których nie da się odesłać do domu. W ten sposób dochodzimy do duetu naszych głównych bohaterów – wypalonego śledczego Larsa Haalanda (Nicolai Cleve Broch) oraz jego nowej partnerki, zatrudnionej w ramach programu integracji Alfhildr Enginsdottir (Krista Kosonen). Jak się może domyślacie, pani pochodzi z XI wieku, a zanim znalazła zatrudnienie w policji w Oslo, była najprawdziwszą wojowniczką.
Czyli co, kryminał z elementami pokręconego science fiction? To już bardziej, choć nadal nie opisuje to w stu procentach specyfiki "Przybyszów". Pomysłowo skonstruowany serial łączy bowiem dobrze znane elementy ("docieranie się" partnerów, rozrastające się śledztwo, itp.) z zupełnie wyjątkowymi, korzystając przy tym z bogactwa możliwości, jakie daje zderzenie epok.
Twórcy nie trzymają się jednej konwencji, czyniąc serial po części kryminałem, po części pokręconą historią obyczajową, a po części specyficzną satyrą na współczesne wielokulturowe społeczeństwa. Bo nietrudno dostrzec podobieństwa między tutejszymi przybyszami, a dzisiejszymi imigrantami. Jedni i drudzy okazują się mieć bardzo podobne problemy, począwszy od zarobkowych i asymilacyjnych, a kończąc na zmaganiu się z otwartą wrogością.
Mając na uwadze zarówno to, jak i większą fabułę oraz rozwój bohaterów, "Przybysze" zgrabnie balansują pomiędzy poszczególnymi aspektami historii, unikając stawiania czarno-białych tez i portretując przy okazji absolutnie fantastyczny świat. Tutejszy miks teraźniejszości z przeszłością wygląda naprawdę świetnie, a że 1. sezon (liczący 6 odcinków) skupia się w głównej mierze na przedstawieniu jego funkcjonowania, to tym bardziej warto się z nim zapoznać. Zaręczam, że będzie oryginalnie. [Mateusz Piesowicz]
Przybysze są dostępni na HBO GO
Grace i Frankie
Być może część z was, zajęta kolejnymi powtórkami "Przyjaciół", wciąż odkłada na później nowszy sitcom Marty Kauffman. A warto – zanim, rzecz jasna, wróci się raz jeszcze i raz jeszcze do nowojorskiej szóstki – dać szansę nieco bardziej wiekowej ekipie, która też potrafi wprowadzić widza w świetny humor. "Grace i Frankie" to na razie sześć 13-odcinkowych sezonów (czeka nas jeszcze tylko jeden, 16-odcinkowy), które pochłania się błyskawicznie.
Największą zaletą komedii są dwie tytułowe bohaterki. Grace (Jane Fonda) i Frankie (Lily Tomlin) nigdy dobrze się nie dogadywały. Jedna to sztywna bizneswoman, druga natomiast żyje hipisowsko. Kiedy jednak okazuje się, że ich mężowie od lat mają romans i na starość chcą zacząć wspólne życie, kobiety są na siebie skazane. Co, jak łatwo się domyślić, prowadzi do pięknej, chociaż niełatwej przyjaźni.
Nie będę ukrywać, że "Grace i Frankie" to sitcom, który nie najlepiej radzi sobie z drugim planem. Ani wątki mężów, Roberta (Martin Sheen) i Sola (Sam Waterston), ani perypetie dzieci obu par nie dorównują poziomem żartów i emocji scenom odgrywanym fenomenalnie przez Fondę i Tomlin. Na plus wyróżnia się Brianna, córka Grace i Roberta, ale to głównie zasługa June Diane Raphael, nie scenariusza. A jednak zdecydowanie warto, bo na każdy gorszy dowcip czy ślepą fabularną uliczkę przypada tu cała masa uroku i poczucia, że zawsze można sobie jakoś dać radę.
Chociaż bohaterowie są w wieku mocno emerytalnym, żyją pełnią życia. Romansują, zakładają biznesy, rozwijają pasje, spędzają czas na błyskotliwych rozmowach, a niekiedy na ostrych awanturach. Mimo pewnych schematów "Grace i Frankie" udaje się wyjść poza banał, w czym ogromnie pomaga nie tylko fantastyczna obsada (jeszcze raz: Fonda! Tomlin!), ale także sposób kręcenia przypominający raczej wysokobudżetowy film niż zwyczajny sitcom. [Kamila Czaja]