"One Day at a Time" wraca mniej więcej takie samo — recenzja premiery 4. sezonu
Kamila Czaja
26 marca 2020, 19:03
"One Day at Time" (Fot. Pop TV)
"One Day at a Time" cudem wróciło z 4. sezonem. To serial, który trudno oceniać w jednoodcinkowych dawkach, ale wygląda na to, że na szczęście nie zmieniło się aż tak wiele. Niewielkie spoilery.
"One Day at a Time" cudem wróciło z 4. sezonem. To serial, który trudno oceniać w jednoodcinkowych dawkach, ale wygląda na to, że na szczęście nie zmieniło się aż tak wiele. Niewielkie spoilery.
Zanim ocenię sam nowy odcinek "One Day at a Time", jeszcze raz muszę się porozpływać nad faktem, że w ogóle taki nowy odcinek powstał. Po tym, jak sitcom Glorii Calderon Kellett i Mike'a Royce'a został skasowany przez Netfliksa, co przy okazji ujawniło strategię streamingowego giganta, 4. seria wydawała się mało prawdopodobna. I tu wkracza stacja Pop, o której mało kto słyszał, znana (chociaż to za duże słowo) głównie z komedii "Schitts's Creek", nieemitowanej w Polsce.
Ciesząc się, że "One Day at a Time" dostało szansę, trzeba jednak zapytać, na ile to ten sam serial, który polecamy wam od trzech lat, podkreślając doskonałe połączenie tradycyjnego sitcomu z głębszym, empatycznym oglądem spraw poważnych (zaburzenia psychiczne, orientacja seksualna, sytuacja imigrantów w Stanach Zjednoczonych). Po jednym odcinku wydaje się, że tak, że to prawie całkiem ten sam serial, a w każdym razie na tyle ten sam, że można nie skupiać się zanadto na różnicach.
Zmiany w 4. sezonie One Day at a Time
Wspomnieć o nich pewnie jednak wypada. I nie chodzi tylko o skrócenie do minimum piosenki, którą na szczęście można sobie odtwarzać na YouTube. Znacznie bardziej odczuwalny jest fakt, że dostajemy przygód Alvarezów mniej, bo zamiast około trzydziestu minut odcinek liczy zaledwie dwadzieścia jeden. Da się pewnie przyzwyczaić i kto wie, może po całym sezonie uznam, że pozwoliło to zrezygnować z jakichś dłużyzn czy słabszych gagów, ale na razie żal mi tych dodatkowych momentów, które spędzalibyśmy w pełnym ciepła mieszkaniu serialowej rodziny, gdyby nie netfliksowa kasacja.
Drugi problem jest taki, że "One Day at a Time" to nie produkcja do oceniania po jednym odcinku sezonu. Oczywiście zdarzały się odsłony wyjątkowe, wyróżniające się na tle reszty i na tle całego sitcomowego krajobrazu. Ale chociaż "Hello, Penelope" czy "Drinking and Driving" podnosiły ocenę całości, to zawsze była to dotąd ocena za sezon, za poczucie spędzenia paru godzin przy historii mądrej, zabawnej i przemyślanej. Lepszej niż suma poszczególnych odcinków. To jak teraz oceniać po jednym?
Jak wypada nowy odcinek One Day at a Time?
Ale jest, jak jest, trzeba spróbować. "Checking Boxes" nie okazuje się samo w sobie dziełem wybitnym, ale spełnia podstawowe cele: przypomina nam, jak cudownie można spędzać czas z Penelope, jej rodziną i przyjaciółmi, oraz otwiera możliwości ciekawych historii w dalszej części sezonu. Zawsze też cieszy, że już w pierwszej scenie obrywa Netflix.
A zaraz wchodzi Brian (Ray Romano), pracujący przy spisie powszechnym i mający najwyraźniej pełnić rolę widza, który nie wie nic o Alvarezach, przypadkiem włączył akurat Pop, więc zaraz mu się wszystko rozjaśni. Czy raczej nawet bardziej skomplikuje, bo zabawa polega na tym, że streszczenie relacji panujących w mieszkaniu w skondensowanej formie wypada nieco absurdalnie i to raczej stali fani "One Day at a Time" docenią żart. A nieco starsi telewizyjni widzowie zrozumieją i dowcip o najbardziej znanej sitcomowej roli Romano.
Co poza tym? Na szczęście głównie to, co znamy. Lydia odsuwająca kurtynę. Elena i Syd w nerdowskich dyskusjach, komentowanych sceptycznie przez Aleksa. Grupa wsparcia Penelope. Schneider jako wierny przyjaciel. Nierozumiejący swojej roli w rodzinie Leslie. I dużo o związkach. Czy Penelope może być samodzielną kobietą i nadal marzyć o partnerze? Czy Elena i Syd powinny się rozstać przed pójściem na studia? Czy Schneider jest gotowy na poważne kroki w swoim romansie z Avery? Co z życiem uczuciowym nastoletniego Aleksa? Głównie takie dylematy towarzyszyły bohaterom na początku 4. serii.
One Day at a Time rozgrzewa i uczy cierpliwości
Wypadło to bardzo dobrze, przekonywały i żarty, i poważne problemy – z gatunku tego, że Penelope nie chce skończyć jak ciocia Chuchi (fantastyczny monolog Rity Moreno!). Mam jednak nadzieję, że i w telewizji Pop "One Day at a Time", jak zawsze miało w zwyczaju, skoncentruje się też na innych aspektach codziennego życia amerykańsko-kubańskiej rodziny. Tu pojawiły się już takie sygnały (zachęcanie mniejszości do wzięcia udziału w spisie powszechnym), a z czasem pewnie nie tylko romansami Alvarezów i spółki będziemy się ekscytować.
Chciałoby się od razu więcej, najlepiej cały sezon. Zwłaszcza że poprawiające humor seriale są teraz na wagę złota, a "One Day at a Time" jest jednym z najlepszych "pocieszaczy", jakie znam. No ale dobrze, że w ogóle ma szansę pocieszać dalej, nawet w takich krótkich tygodniowych dawkach. Już czekam na kolejny odcinek, stwierdzając z ulgą, że mimo pewnych ograniczeń nowej formy emisji to nadal ta sama błyskotliwa i rozgrzewająca od środka opowieść.