"Glee" (3×18): I znowu świetny odcinek!
Marta Rosenblatt
4 maja 2012, 22:13
Tym razem trzeciosezonowa sinusoida nie zadziałała – najnowszy odcinek trzymał poziom poprzednika.
Tym razem trzeciosezonowa sinusoida nie zadziałała – najnowszy odcinek trzymał poziom poprzednika.
Tak przeciwnego zestawienia wątków głównych (Rachel, Kurt, Puck i Beiste) chyba jeszcze nie mieliśmy. Trudno mi ocenić, czy to dobrze czy źle, ale trochę dziwnie się to oglądało. Jednak fajnie, że scenarzyści przypomnieli sobie o Pucku i paru innych postaciach, które zaginęły w akcji (Rory, Sugar i przede wszystkim Tina). Niestety coś za coś – w tym odcinku zabrakło Quinn (nawet nie przejeżdżała w tle).
A skoro mowa już o powrotach to jest jeszcze jedna postać, której dawno nie widzieliśmy (no, ewentualnie w scenie w łazience w walentynkowym odcinku). Tak, to Rachel Berry. Rachel z 1. sezonu. Czyli sfiksowana na punkcie kariery na Broadwayu, wielbicielka Barbry Streisand. Przypomniała się 1. seria i czasy, kiedy Glee było serialem komediowym (pamiętacie?).
Prawdę mówiąc, w trakcie trwania odcinka można było się domyślić, ze coś pójdzie nie tak. Gdyby Rachel wykonała swoje sztandarowe "Don't Rain on My Parade" tak jak nas do tego przyzwyczaiła, to by było zbyt proste. Nie ma wątpliwości, że by się dostała. A przecież musiała zastać ukarana za swoją asekurancką postawę.
Swoja drogą, czy nie wypadałoby, żeby ktokolwiek z chóru ja jakoś pocieszył? Rozumiem, że zamknęła się w domu i chciała wypłakać się do poduszki, ale jednak coś jest nie halo. Przecież na tę chwilę cały świat jej się zawalił. Jak nie Faberry, to może nowy wynalazek RIB – Pezberry? Cóż, może za tydzień. Tak czy inaczej mamy dramę na co najmniej dwa odcinki. Przykro mi, ale nie bardzo wierzę, że Rachel miałaby się nie dostać. Być może pojedzie do Nowego Jorku błagać Carmen Tibideaux (Whoopi Goldberg) o drugą, a właściwie trzecią szansę?
Z powyższych słów może wynikać że dramat Rachel nie zrobił na mnie wrażenia. Jednak jest wprost przeciwnie. Może finałowe "Cry", choć naprawdę dobrze zaśpiewane, nie wycisnęło ze mnie łez (bądźmy szczerzy, to nie pierwszy raz kiedy Rachel płacze i śpiewa rzewną pieśń w końcówce odcinka), za to już scena, kiedy to Rachel słyszy z ust Carmen Tibideaux, że to koniec przesłuchania sprawiła, że naprawdę poczułam dramat R. Nie mówiąc już o scenie szafkowej – puste oczęta Rachel mówiły wszystko. Chapeau bas, panno Michele.
Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że "Glee" to "Glee" i wszystko może się zdarzyć, w tym najbardziej alogicznie sytuacje. Zwłaszcza, że mam wrażenie, iż scenarzyści nie mają zielonego pojęcia jak sensownie zakończyć 3. sezon i co dalej w 4.
Jak to w życiu – kiedy jedni płaczą, drudzy się cieszą. Tak na pewno jest w przypadku Kurta. Brawurowym wykonaniem "Not the Boy Next Door" podbił serce wymagającej Carmen. Cóż, kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Występ naprawdę pierwsza klasa – może tylko złote spodnie powinny być odrobinę mniej obcisłe? Fajnie też, że Blaine go wspierał – klainersi na pewno byli zachwyceni.
Zachwyceni na pewno byli też fani Pucka. Od momentu kiedy ze szkoły odeszła matka Rachel, Noah praktycznie nie istniał. Na szczęście znów mieliśmy starego dobrego Puckermana. "School's Out" oryginałowi Alice Coopera raczej nie dorównało, ale krzywdy raczej też nie zrobiło (tak jak chyba w przypadku większości rockowych kawałków w "Glee"). Ważne, że było energetycznie.
Jeśli chodzi o sam wątek Pucka, to szczerze mówiąc nie wiem co o nim sądzić. Czy to znaczy, że Puck zostaje w szkole? Czy w następnym sezonie będzie powtarzał klasę? A może niech wszyscy bohaterowie obleją, wtedy problem ich przyszłości w 4. sezonie będzie rozwiązany.
Plusem tego kłopotliwego wątku była na pewno bro-interwencja chłopaków, której ukoronowaniem było wspólne wykonanie "The Rain in Spain". Tę interpretację można albo kochać, albo nienawidzić. Zwłaszcza w USA, gdzie musicale to świętość. pojawiło się wiele głosów, że to wykonanie to profanacja. Mnie osobiście się podobało, trudno, aby zaśpiewali oryginalna wersję z "My Fair Lady", a ta była po prostu zabawna.
Ostatnim i najbardziej zaskakującym wątkiem był watek Beiste. Początkowo miałam niemałe obiekcje – naprawdę wolałabym oglądać któregoś z dzieciaków, dorośli bohaterowie raczej średnio mnie interesują. No, chyba że jest to Sue Sylvester i jej złote myśli w postaci pamiętnika czy kącika Sue.
Z czasem jednak wraz z kolejnymi scenami mój początkowy opór miękł. Przemoc domowa to naprawdę ważny temat, dobrze, że "Glee o tym mówi". Całość była naprawdę nieźle zagrana i przede wszystkim porządnie napisana. Choć sama końcówka w postaci drugiej szansy dla Cootera, nie bardzo mi się podobała i właściwie jestem w punkcie wyjścia.
Jednak trzeba zauważyć, że gdyby nie ten wątek nie mielibyśmy Santany w czarnej bieliźnie. A mówiąc bardziej serio – "Cell Block Tango" w wykonaniu dziewczyn. Szkoda tylko, że tak okrutnie skróconej. Zabrakło kwestii Sugar i Brittany (ale są przecież ważniejsze priorytety w postaci boksującego Blaine'a i jego rad dotyczących żelu do włosów). A może to obawa przed PTC?
Drugą piosenką, którą zyskaliśmy dzięki wątkowi trenerki było "Shake It Out". Po pierwsze Tina śpiewa, po drugie Florence + the Machine zamiast kolejnej łupanki, i po trzecie naprawdę niezłe wykonanie.
O dziwo Sue i Roz pierwszy raz od bardzo dawna dało się oglądać. "Czarna Sue" przestała powtarzać swoją mantrę o dorosłym człowieku, który wyjdzie z brzucha Sue, a sama Sue rzuciła kilka fajnych tekstów w swoim stylu.
"Choke" minęło jak z bicza strzelił i nawet nie zauważyłam jak mi uciekło te 40 parę minut, co w przypadku dwóch pierwszych odcinków po przerwie było normą. Pozostaje nam czekać na bal i wierzyć, że "Prom-asaurus" utrzyma dobrą formę. Właściwie to żywię głęboką nadzieję, że ten odcinek zmiażdży system, ale po co zapeszać?