"Feel Good" testuje siłę miłości — recenzja brytyjskiego komediodramatu Channel 4 i Netfliksa
Kamila Czaja
22 marca 2020, 14:33
"Feel Good" (Fot. Netflix)
"Feel Good" parę lat temu byłoby przełomowe, a dziś wpisuje się w zaludniony krajobraz komediodramatów o skomplikowanej tożsamości i trudnych związkach. Ale i tak warto to zobaczyć.
"Feel Good" parę lat temu byłoby przełomowe, a dziś wpisuje się w zaludniony krajobraz komediodramatów o skomplikowanej tożsamości i trudnych związkach. Ale i tak warto to zobaczyć.
Jeśli po serialu zatytułowanym "Feel Good" oczekujecie, że poczujecie się dobrze, kiedy skończycie niespełna trzygodzinny seans, to z góry mówię, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Częściowo autobiograficzna opowieść Mae Martin, napisana z Joem Hampsonem, potrafi rozbawić, ale jest to śmiech ginący w, z każdym odcinkiem większej, depresji wywołanej świadomością różnych ludzkich skłonności. Nawet gdy bohaterowie mają dobre chęci, to wychodzi różnie, co pogłębia poczucie dyskomfortu.
Gdyby "Feel Good" powstało parę lat temu, byłoby przełomowe. Taki nierozerwalny miks komedii i dramatu, podejmowanie otwarcie tematów skomplikowanej seksualności, rozkładanie na czynniki pierwsze wychodzenia z nałogu… Dziś jednak to po prostu kolejna – co nie znaczy, że zbędna – opowieść tego typu. Recenzenci przywołują w kontekście tej produkcji różne tytuły, głównie "Catastrophe" i "Fleabag", ale też "Casual". Dorzuciłabym "Work in Progress" i, mimo braku elementów komizmu, polską "Kontrolę".
Feel Good, czyli związek niedopasowany
Nieco mnie dziwi, że "Feel Good" ma ograniczenie 18+. Nie wykracza w scenach seksu czy w przekleństwach poza inne tego rodzaju tragikomiczne propozycje. Może to ostrożność, przekonanie, że niepełnoletni widz zgubi się w mocno złożonym pod względem gatunku, tożsamości i emocji świecie wykreowanym przez Martin? Fakt, że sporo tu kwestii trudnych, ale może bez przesady, że jeśli historia dotyczy nieheteronormatywnego związku, czasem pada "fuck" czy jest scena erotyczna, to od razu 18+ zamiast np. 16+?
Ale trudnych tematów faktycznie tu cała masa. "Feel Good" zaczyna się jak niejedna brytyjska komedia romantyczna. Przypadkowe spotkanie, natychmiastowa chemia i rzadkie porozumienie. Potem romans, wspólne mieszkanie, próby dopasowania się do siebie, zabawne perypetie z dodatkowym współlokatorem… Tyle że ta konwencja przełamywana jest wielokrotnie i brutalnie.
Mae (Martin) przeniosła się do Anglii z Kanady, zarabia jako stand-uperka, unika definiowania swojej płci, pociągają ją kobiety, ale miewała i chłopaków. Od paru lat nie bierze, ale ma za sobą poważne przejścia z narkotykami, więc uczestniczy w terapii. George (Charlotte Ritchie, "Z pamiętnika położnej") pochodzi z wyższych oksfordzkich sfer, unika zobowiązań, ale jeśli już, to dotąd były to związki całkowicie hetero, pracuje w szkole i otacza się koszmarnymi ludźmi, których uważa za przyjaciół.
To wielorakie niedopasowanie sprowadzi na dziewczyny całą serię kryzysów, chyba że potraktować to jako kryzys permanentny. Owszem, kochają się, ale – jak słusznie zapyta w którymś momencie George – czy to jednoznaczne z byciem szczęśliwą, skoro w grę wchodzi aż tyle poczucia nieadekwatności po każdej stronie? Ona sama długo ukrywa związek. Z kolei Mae bagatelizuje sprawę nałogu, a przecież szybko widać, że jej romans z George ma znamiona kolejnego uzależnienia.
Serial Feel Good – pierwszy plan i Lisa Kudrow
Łatwo się nabrać, że Mae to trochę taka Ellen DeGeneres (padnie to nawet raz wprost), ale to pozory. Właściwie pomiędzy gagami rodem z brytyjskich sitcomów, pomiędzy błyskotliwymi monologami i dialogami wciąż czai się tu lęk przed odrzuceniem, samotnością, powrotem do starych nawyków. "Feel Good" pyta, czy da się wyjść poza przyzwyczajenia, czy możliwa jest zmiana dla drugiej osoby – a odpowiedzi nie wypadają jednoznacznie.
Te dylematy udaje się bardzo dobrze zagrać, chociaż mam wrażenie, że sama Martin na początku musiała się jeszcze uczyć aktorstwa, bo to jednak nie to samo, co stand-up. Im dalej jednak, tym lepiej, a jej postać, która nie chce, by mówić o niej, że jest "intensywna", staje się intensywna i pogubiona coraz bardziej. Ritchie natomiast do razu świetnie wypada jako George, pokazując wyczucie i komediowe, i dramatyczne.
Doskonały jest drugi plan, zwłaszcza Lisa Kudrow, która najwyraźniej zaczęła się specjalizować w rolach trudnych matek dorosłych córek (wystarczy przypomnieć "Unbreakable Kimmy Schmidt"). Ale świetnie sprawdza się też cała grupa wsparcia Mae z Anonimowych Narkomanów. Przekonujący są także oderwani od rzeczywistości, bufonowaci przyjaciele George. I właściwie cała reszta postaci otaczających główne bohaterki.
Feel Good, czyli więcej pytań niż odpowiedzi
Zdarzają się nadmierne skróty, jakby w paru odcinkach chciano opowiedzieć o wszystkim, więc nie zawsze dało się rozbudować wątek. A przy tym czasem miałam wrażenie, że pokazując zgubne nawyki, twórcy trochę za często się powtarzają (przy prezentacji nawyków pewnie trudno tego uniknąć, ale chodzi mi o kwestię formy przekazu).
"Feel Good", przynajmniej na tym etapie, zdecydowanie zasługuje na szansę. To jedna z udanych kameralnych opowieści mieszających tragizm i komizm, nawet jeśli do "Fleabag" jeszcze sporo brakuje. Na szczęście czarny humor jest tu wysokiej próby i chociaż trochę pozwala rozwiać czarne myśli i wątpliwości, czy aby na pewno kibicujemy związkowi, który powinien przetrwać. Ogólnie jednak po sensie zostaje się z pytaniami o bagaż, z którym ludzie wchodzą w nowe relacje, a także o urojenia na temat siebie samych i innych ludzi, jakie sobie fundujemy.